Quantcast
Channel: naczytane.blogspot.com
Viewing all 362 articles
Browse latest View live

Rewelacyjny "Układ" i wyniki konkursu.

$
0
0

   Przede mną cholernie trudne zadanie... Zarzekałam się nie raz, że nie cierpię erotyków i że szkoda o czymś czytać,m skoro można to urzeczywistniać (ach, jak niegrzecznie zaczyna się ten tydzień!) a teraz... a teraz muszę kompletnie zmienić swój pogląd, bo oto przeczytałam książkę z pogranicza obyczajówki i erotyka i – aż wstyd przyznać! - jestem nią zachwycona.

   Hannah jest typem niewymuszonego kujona; nie ślęczy całymi dniami nad książkami, ale zdobywa najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów. Kiedy jako jedna z nielicznym zalicza test z filozofii, staje się obiektem naukowego pożądania Garretta – kapitana drużyny hokejowej, który musi utrzymać odpowiednią średnią, by móc dalej grać. Niestety profesorka nie rozumie fenomenu hokeja i nie ma najmniejszej ochoty chłopakowi czegokolwiek ułatwiać. Garrett zaczyna nękać – i to dosłownie – Hannah, by zgodziła się mu pomóc zaliczyć test. Chodzi za nią, prosi, błaga, nawet obiecuje umówić się z nią na randkę, ale na dziewczynę nic nie działa, przede wszystkim dlatego, że jest jedną z nielicznych dziewcząt, które nie mają ochoty wskoczyć Garrettowi do łóżka. Bardziej woli Justina Kohla, który według niej jest dojrzałym i inteligentnym przedstawicielem męskiej grupy studentów, w przeciwieństwie do Garretta, którego jedyną rozrywką jest zaliczanie kolejnych dziewczyn.

   Jednak kapitan drużyny hokejowej nie jest taki głupi, jak się Hannah wydaje i świetnie zdaje sobie sprawę jak podejść dziewczynę. Obiecuje jej zdobyć zimne serce Justina, o ile ona pomoże zaliczyć mu test. Zaczynają razem pracować i jak to w takich książkach bywa, zaczyna łączyć ich coś więcej... I słowo „zaliczać” nabiera w ich relacji nowego znaczenia...

„- Twoja skóra jest tak jedwabista – szepcze.
- Czy to teks z kartek Hallmark?”

   Nie no, z opisu wynika, że to pusty, nic nie znaczący erotyk dla kur domowych i młodych gąsek. Może trzeba wspomnieć o tym, że książka ta pełna jest ironii i sarkazmu, co powoduje, że jej cały wydźwięk drastycznie się zmienia. Hannah i Garrett nie są przesłodzoną parą, która traktuje seks jak mistyczne przeżycie pełne gołębi i jednorożców, ale jak dobrą zabawę i – w przypadku dziewczyny – formę leczenia z dawnych urazów.

   Garrett jest arogancki, pewny siebie, pewny swojego pięknego ciała z wyrzeźbioną klatą na czele, ale jest też chłopakiem z przeszłością i mimo że tak wielu go uwielbia, nikt nigdy przed Hannah nie zapytał go: „ej, koleś, wszystko w porządku?”. A w porządku nie było, bo ojciec chłopaka – gwiazda hokeja – nie był wcale takim złotym człowiekiem, za jakiego wszyscy go uważali. Swoją przeszłość miała i główna bohaterka, co sprawia, że „Układ” jest książką bardziej ludzką, bardziej przystępną a mniej wydumaną jak – tradycyjnie się przyczepię - „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”, gdzie milioner zaciąga biedną dziewuszkę do pokoju pełnego kajdan i biczy i zaczyna ją napastować za jej biernym przyzwoleniem.

   Ciężko jest tak naprawdę napisać co urzeka w „Układzie” - to chyba te wyważone emocje, bo przy książce można i się śmiać i czekać z zapartym tchem na rozwój wypadków. Same sceny erotyczne też nie są specjalnie wydumane i są tonowane przez samych bohaterów, którzy potrafią w trakcie gry wstępnej żartować sobie z babci z Minnesoty albo wspominać wydarzenia z dzieciństwa. Nie jest podniośle i nic nie jest przesadzone, za co chwała autorce, bo nie ma nic gorszego niż podniosły ton w sprawach seksu.

„Mógłbym patrzeć na ciebie, jak przyglądasz się schnącej farbie i wciąż nie byłbym znudzony.”

   To taka dobra historia o niewymuszonej miłości, która nie zawsze zaczyna się tak, jak zacząć się powinna, przynajmniej biorąc pod uwagę standardy kulturowe, ale która okazuje się tą właściwą miłością . Naprawdę szczerze polecam. I gdybym była Krystyną Czubuówną, to brzmiałoby to na pewno lepiej, ale polecam jako ja.

Za książkę dziękuję naprawdę serdecznie wydawnictwu
   A teraz pora na to, na co czekaliście zapewne od rana. Relacja z losowania nagród w moim konkursie!Zgłoszeń było bardzo dużo – aż sama byłam zdziwiona - dlatego też z rana nakarmiłam porządnie maszynkę losującą, żeby miała dość sił i przystąpiłyśmy do akcji. 


  



    Pierwszy rzut oka na ogrom zgłoszeń i Tosia... poszła spać. Musiałam czekać ponad godzinę aż łaskawie wstanie i zakończy losowanie. 


     I w końcu Tosia - po około pięciu minutach węszenia w misce - wydobyła dwie karteczki. Z powodu drastycznych scen, które towarzyszyły wyciąganiu losów z pyszczka maszynki, nie zostały one uwiecznione na zdjęciu. Musicie mi uwierzyć, że wszystko przebiegło zgodnie z zasadami a obślinione papierki wyłoniła dwie zwyciężczynie - 

Angelikę Ś., która zażyczyła sobie książkę "Niespodzianka na 6 liter"

oraz 

Annę Szymczak, której marzeniem była książka "Byłam tu".

   Dziewczyny! Serdecznie gratuluję i czekam na mailu na wasze adresy, żebym mogła was potem prześladować! (ha!)



    Specjalne podziękowania dla maszynki losującej. 

# Jeżycjada "Noelka" i złap licznik, czyli dobijamy do stu tysięcy!

$
0
0

   Pora trochę nie taka, bo wiosna zaczyna się za oknem, ale cóż poradzić, cykl rządzi się własnymi prawami. Dzisiaj środka, więc czas na kolejną – siódmą już – część Jeżycjady. Oto przed wami „Noelka”, moja ulubiona część sagi.

   Elka Stryba jest rozpieszczonym, ale nie zepsutym dzieckiem. Chociaż dzieckiem ciężko już ją nazwać, bowiem Elka kończy szkołę średnią i niedługo wyfrunie z rodzinnego gniazda, zostawiając tam swojego ojca Grzegorza i dwóch stryjów, Cyryla i Metodego. Kiedy jednak poznajemy Elkę jest 24 grudnia 1991 roku i cała akcja tej części Jeżycjady odbywa się właśnie w ten magiczny, świąteczny dzień.

   Różnorakie przypadki powodują, że Elka w ten wyjątkowy wieczór, zamiast siedzieć grzecznie przy wigilijnym stole wśród bliskich, wędruje od domu do domu przebrana za Aniołka i pomaga Gwiazdorowi roznosić prezenty. A owym Gwiazdorem – czyli inaczej mówiąc świętym Mikołajem – jest dobrze nam znany z „Kłamczuchy” Tomcio, syn Tosi i Marmeta, lekarza, który uratował kiedyś życie mamie Borejko.

   Tomcio był brzydkim dzieckiem i żadne czary u niego nie zadziałały i wyrósł na niezbyt atrakcyjnego młodzieńca; nie oczekiwał więc ani przez chwilę, że śliczna Elka zwróci na niego uwagę, szczególnie, że akuratnie oczarowana była Baltoną, także znanym już z poprzednich części. Jednak wtedy Baltona był Bobciem i wzniecał pożar na balkonie, bawiąc się w cesarza Nerona. Ach, jakże ja uwielbiam te Borejkowe powiązania – wszystko pięknie się ze sobą łączy.

   Dzięki tym wędrówkom Elki i Tomka po domach możemy zajrzeć na chwilę do mieszkań prawie wszystkich wcześniejszych bohaterów. Ida szykuje się do ślubu, który ma odbyć się nazajutrz, Patrycja ani myśli dorastać a Natalia nadal pogrążona jest w tajemniczym świecie nostalgii i melancholii. Gabrysia wychowuje samotnie dwie córki – Różę i Laurę – i zdaje się być pogodzona z losem, który rzucił jej dużo kłód pod nogi. W Gabrysi najwspanialsze jest to, że zdaje się ona przełykać wszelką gorycz losu bez trudu i najada się tymi nielicznymi kryształkami słodyczy, które otrzymuje od życia. Po wielu latach od powtórnego odejścia Pyziaka, Gabriela jest gotowa na nowo otworzyć swoje serce i wpuścić do niego Grzegorza, człowieka równie poturbowanego przez życie jak i ona.

   Powróćmy jeszcze na chwilę do rozhisteryzowanej Idy, która przeżywa swój ostatni dzień panieństwa. Zamiast odpoczywać i robić regenerujące zabiegi na twarz i włosy nasza ruda szalona kobieta dramatyzuje, że ślubu nie będzie, gdyż nie posiada ona odpowiednich bucików. Cóż, Ida Borejko jest chyba najbardziej podobnym do mnie stworzeniem z literatury, dlatego też nie zdziwię się kiedy i ja będę szukała butów 30 czerwca roku następnego. Chwała Bogu, że nie ma szans, abym dorobiła się do tego czasu dwóch małych, wrednych siostrzenic, które pocięłyby mi welon, jak było to w przypadku biednej Idy.

„- O siódmej będzie tu Marek z matką – powiedziała histerycznie Ida. - Zróbcie coś ze sobą, rany Julek, żebyście choć przez dwie godziny wyglądali na ludzi normalnych. Dlaczego u innych ludzi zawsze wszystko gra i ojciec rodziny nigdy nie leży w Wigilię na podłodze owinięty brudnymi szmatami?!
- Skąd wiesz – spytał nagle ojciec Borejko z melancholią. - Może leży.
- Kto...? - zdziwiła się Ida.
- Ten ojciec – odparł ojciec.
- Jaki?!
- Ten owinięty szmatami. U tych innych ludzi.”

   Razem z Elką i Tomkiem odwiedzamy Hajduków, a także Anielę i Bernarda, którzy doczekali się bliźniąt płci męskiej, identycznych i wesołych, niczym szczere złoto. Trzeba przyznać, że Pawełek i Piotruś odziedziczyli po swoich rodzicach to co najlepsze – czyli szaleństwo w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

   Najpiękniej jednak nadal jest u Borejków, bo gdzieżby indziej mogło być cudowniej? Wprawdzie i u Dmuchawca święta są piękne, spokojne i niczym z świątecznych kartek, jednak całe przedstawienie rozgrywa się w niewielkim pokoju na Roosvelta 5, gdzie wszyscy tłoczą się przy wigilijnym stole i gdzie dziękuję Bogu za kolejny rok bycia razem. Wspominałam wam kiedyś, że moją ulubioną chwilą świąt jest ten moment tuż przed wieczerzą, kiedy jest czas, żeby podsumować sobie wszystko to, co się w poprzednim roku wydarzyło; pogodzić się z wszelkimi porażkami i podziękować nieznanej sile za wszelkie szczęścia. Ten nawyk, ta coroczna chwila wzięła mi się właśnie z „Noelki”, kiedy to Mila w ciszy dziękuje za całą swoją rodzinę, która – co by się nie działo – w ten jeden dzień zbiera się dookoła wigilijnego stołu i razem z nią dzieli się opłatkiem.

„Prezenty przed odpakowaniem są najpiękniejsze. A cel jest najwspanialszy tuż przed tym, nim się go osiągnie. A ktoś, na kogo bardzo się czeka, jest najmilszy tuż przez tym, nim przyjdzie. To są właśnie najlepsze chwile życia.”

Aż mi się zachciało świąt...


Schodząc na ziemię – jak widzicie, licznik wejść na bloga wskazuje ponad 96 tysięcy. I czas na szybki konkurs – osoba, która prześle na mojego maila (tosia.antonina@o2.pl) zdjęcie screena z magiczną liczbą 100 000 wygra książkę- niespodziankę! I czekoladę, co by wam kilogramów przybywało!


"Mędrzec kaźni" Tomasz Kowalski - najlepsza polska książka!

$
0
0


   Różnie przecinają się ludzkie drogi; pojęcia nie mamy kogo spotkamy za rok, za dwa, w którą stronę popchnie nas los. Są spotkania banalne, nic nieznaczące, głupie i wolne od myśli. Są też spotkania, które zmieniają wszystko, cały świat, które sprawiają, że wskazówki zegara spowalniają i ma się wrażenie, że nawet czas się zatrzymał w pokorze przed wiekopomną chwilą.

   Steven Mulford był młodym, butnym, pełnym zapału dziennikarzem, który został wysłany przez swojego szefa do Europy w roku pańskim 1939, aby przeprowadzić wywiad z ostatnim francuskim katem, Thierrym Jakobem, który przeniósł na tamtej świat 395 dusz. To historia o tym jak zadufana w sobie młodość spotyka się z pokorą starca, który obcinał ludziom głowy, tracąc przy tym trochę swojego jestestwa.

   „Thierry Jacob nie potrafił robić butów ani szyć koszul. Nie był też budowniczym czy architektem. Czuł, że musi podjąć się czegoś, co przetrwa, co pozwoli mu spłacić dług życia i wykorzystać ten jednorazowy dar czasu. I na nic tu zda się zatrzymanie wahadła zegara. To przecież tylko zmyślne urządzenie, wytwór zdolnych ludzi, którzy znali wartość czasu – swojego i innych.”

   Nie da się ukryć, że Thierry to człowiek bardzo mądry a jego mądrość nie oznacza znajomości wszystkich encyklopedii i książek; nie sypie on datami historycznymi i wyrażeniami technicznymi jak z rękawa, ale za to celnie ripostuje wszelkie słowa młodego dziennikarza i trzeba przyznać, że posiada on wielką wręcz wiedzę na temat ludzi i ich zachowania.
   Wie na przykład, że w karze śmierci nie sama śmierć była najstraszniejsza i najbardziej okrutna, ale czekanie na nią; gdyby ludzie wiedzieli, kiedy nadejdzie ich kres, całe jestestwo opierałoby się na tej jednej minucie, kiedy ich życie przejdzie do przeszłości. Nie sama chwila dekapitacji była dla zbrodniarzy tą najstraszniejszą, ale dni ją poprzedzające, kiedy to ciągle liczyli na cud, że uwolnią się spod ostrza, które w ciągu kilku sekund przecinało ich rdzeń kręgowy i zostawiało ich twarz zastygłą w wyrazie szoku i niedowierzania.

   Nie ma w tej książce zawrotnej akcji; to znaczy, szok następuje, ale można się do niego przygotować, kat powoli prowadzi nas, niczym dziecko za rękę, do wielkiego finału.
Wszystko obywa się w zasadzie w jednym pokoju, gdzie młodość spotyka się ze starością i gdzie owa młodość zaczyna powoli uginać się w skusze przed doświadczeniem starości. To niezwykle inteligentna, dojrzała i filozoficzna pozycja, którą powinien przeczytać każdy człowiek, który boi się śmierci – a mam przeczucie, że boi się jej każdy z nas.

   Czytając „Mędrca kaźni” kilkakrotnie powracałam do okładki i z niedowierzaniem sprawdzałam czy o naprawdę Polak jest autorem tej cienkiej książki o niezwykłej głębi. Sama postać Jacoba jest jak nie z tego świata – kat na emeryturze zdaje się być lekko zwariowany, ale może po prostu jest on jako jeden z nielicznych ludzi na świecie, prawdziwy i szczery w tym co robi i co mówi. Odniosłam wrażenie, że starzec posiadł jakąś wiedzę, klucz do odpowiedzi na wszelkie pytania i dlatego w czasie wywiadu zaczyna postępować niezgodnie z logiką i z przyjętymi normami. Stał się nagle kreatorem losów całego świata, mimo że nie wyszedł ze swojego salonu i w zmianę tą zaangażował jednego tylko człowieka – młodego, przestraszonego dziennikarza z Nowego Jorku.

„Skoro wymagamy, by w restauracji podano nam krwisty befsztyk, to czy wolno nam udawać, że nie mamy nic wspólnego z rzeźnikiem?”

  Ah, jestem tajemnicza jak niewiasta na pierwszej randce, ale musicie mi to wybaczyć, bo z jednej strony chcę zaszczepić w was chęć do tej książki, ale z drugiej znowuż nie chcę wyjawić żadnego niuansu fabuły, bo to z pewnością zepsułoby wam cała radość czytania. Musi wystarczyć wam moja tajemniczość i to co napiszę teraz – jak świat wielki i szeroki i jak żyję na nim lat 24 z hakiem i przeczytałam już kilka setek książek, to żadna – naprawdę żadna – nie sprawiła, że tak długo zaczęłam rozmyślać nad tym kim w ogóle jest człowiek. Dlaczego znalazł się na ziemi, skoro – patrząc w ujęciu globalnym – nic dobrego tej ziemi nie przynosi. Czy była to pomyłka Boga, który po stworzeniu nowego gatunku znudził się zabawą i odszedł w nieznane czy może to nieszczęśliwa ewolucja przyrody, która nie jest niczym więcej jak chemiczną mieszanką pierwiastków? A może tak naprawdę ludzkość ma jakiś cel, jakieś zadanie i może – chociażby w minimalnym stopniu – robimy coś dobrego dla tego świata?


Jak dla mnie „Mędrzec kaźni” stał się jedną z najlepszych polskich książek.


Przypominam o konkursie - 
Schodząc na ziemię – jak widzicie, licznik wejść na bloga wskazuje ponad 96 tysięcy. I czas na szybki konkurs – osoba, która prześle na mojego maila (tosia.antonina@o2.pl) zdjęcie screena z magiczną liczbą 100 000 wygra książkę- niespodziankę! I czekoladę, co by wam kilogramów przybywało!



Jak być dobrą żoną - tajemnica (nie) szczęścia małżeńskiego

$
0
0

   Wprawdzie obiecałam wam dzisiaj świąteczny post, ale na cóż wam moje życzenia puchatych królików i żółtych kurczaków? Co da wam wysłuchiwanie moich żalów o tym, jak to co roku ludzie kradli mi coś z koszyczka podczas święcenia? A to kiełbasę a to pięknie wyhaftowaną przez babcię serwetkę?

   Z okazji Świąt mam dla was coś o wiele lepszego. Coś, co odmieni wasze życia, nada sens waszemu jestestwu i naprowadzi was na jedyną właściwą drogę. 

   Całkowitym przypadkiem trafiłam ostatnio na poradnik z 1955 roku, autorstwa pewnej amerykanki, która pisała o tym jak być dobrą żoną. Dobrą, nie idealną, tak więc te zasady wcale nie są czymś niezwykłym i fenomenalnym. 
   Wiele z was jest już po ślubie, ale nie martwcie się - ciągle macie szansę, aby żałować za swoje grzechy i się poprawić. 
   Te, które do ołtarza pójdą w niedługim czasie (Angelika!), będą dzięki mnie świetnie przygotowane do tej nowej życiowej roli. 
   A reszta w mig znajdzie mężów, jeśli zacznie głosić zasady, które zaraz wam przedstawię. 

   Ah, moje komentarze są oczywiście ironiczne - to informacja dla tych, którzy myślą, że ja tak na poważnie. 

- Przygotuj obiad, najlepiej wcześniejszego wieczoru, tak by mieć pewność, że będzie gotowy na czas na powrót męża - po co odpoczywać po całym dniu pracy, no po co? Już nie musisz się krygować i udawać, że masz ochotę na relaks. Nie! Możesz w końcu zrobić to, co chciałaś od zawsze - założyć fartuszek i poszaleć w kuchni, żeby Twój mąż mógł cieszyć się codziennym, ciepłym obiadem. Oczywiście nie może to być coś tak łatwego i trywialnego jak bigos czy rosół; wątróbka z gęsi w sosie szparagowym byłaby niezła. A jak będziesz robiła pierogi, to rób je w wielkich ilościach, żeby mąż mógł podzielić się nimi w pracy z kolegami, którzy nie mają dobrej żony. 

- Przygotuj się na powitanie męża. Odpocznij przez kwadrans, by być odświeżona na jego przyjście. Popraw makijaż, zawiąż wstążkę na włosach i wyglądaj rześko - czyli znajdź taką pracę, by być w domu minimum godzinę przed nim! Nie możesz nie pracować, bo nie możesz stwarzać presji, że jest on jedynym żywicielem rodziny ( w ogóle to jego wypłata powinna być przeznaczana jedynie na jego rozrywki.) 
Zaraz przed powrotem oblubieńca ogól nogi, zrób makijaż, ubierz sexi bieliznę, nastaw mecz w telewizji i przelew zimne piwo do kufla. Tak przygotowana możesz otworzyć drzwi swojego najwspanialszemu, chwilę przed tym nim sięgnie on do klamki. 

-Pamiętaj, że mąż spędził dzień w pracy, przebywając wśród zmęczonych twarzy - musisz być zawsze wypoczęta, promienna i zadowolona! Mimo wszystko, nawet jeśli tego samego dnia zdechł ci chomik, którego miałaś od dzieciństwa (mało prawdopodobne, wiem, ale cały ten poradnik jest absurdalny.)

- Bądź radosna i interesująca- no tak, musisz jeszcze - podczas upiększania się - przeczytać poranną prasę i obejrzeć TVN24, dla zaktualizowania informacji. Nie zaszkodziłoby jeszcze, gdybyś przed snem przeczytała biografię piłkarza czy perkusisty z jego ulubionego zespołu, żeby móc zabawiać go ciekawostkami. 

- W chłodniejsze miesiące rozpal ogień w kominku - taa, i pamiętaj, żeby się przy tym nie ubrudzić. Oh, oczywiście później musisz pamiętać o zgaszeniu ognia i wymieceniu sadzy. Nie, nie możecie mieć elektrycznego kominka, bo to nie ten nastrój. Poza tym on jest drogi a mąż nie może czuć presji, że musi na coś zarabiać pieniądze. Pamiętaj, że jego wypłata powinna przeznacza być na jego przyjemności. 

- Ogranicz hałas. Wyłącz pralkę, suszarkę, odkurzacz. Poproś dzieci, by zachowywały się ciszej - a, to ja jeszcze prać muszę w międzyczasie malowania się i czytania prasy? Matko, my kobiety to jednak wiele potrafimy. Co do uciszenia dzieci, to jedynym rozwiązaniem wydaje mi się podanie im jakiś leków nasennych, żeby same z siebie zechciały siedzieć cicho, bo tata wrócił do domu. 

- Powitaj męża ze szczerym uśmiechem, by widział jaka jesteś szczęśliwa na jego widok- a nie łatwiej byłoby kupić mu psa? Pies zawsze się cieszy i jeszcze ogonem pomerda a żona ręką co najwyżej. Chociaż psa trzeba wyprowadzać na spacer a żonę niekoniecznie... Nasuwa mi się tutaj wredne pytanie - czy mąż też musi pokazywać, że cieszy się na nasz widok? Bo coś mi się zdaje, że on może - według autorki poradnika - patrzeć na nas z nienawiścią a my mamy to przyjąć z miłością i uwielbianiem (że w ogóle patrzy.)

- Słuchaj go. Nawet jeśli masz mnóstwo spraw do przekazania, to nie jest dobry moment na dzielenie się swoimi problemami - rozbiłaś mu samochód? Sprzedałaś na allegro jego sprzęt wędkarski? Twoja mamusia przyjeżdża do was na cały miesiąc? Spokojnie, nie musisz go o tym informować, poradnik ci na to pozwala. To jedyny sensowy podpunkt. 

A teraz czas na prawdziwą bombę!

- Nigdy nie narzekaj, gdy mąż wraca z pracy. Także nie krytykuj, kiedy spóźni się na obiad lub całą noc spędzi poza domem - dobra żono, zrozum, że twój najwspanialszy musi czasami po prostu wyjść z domu i do niego nie wrócić. To zapewne twoja wina, więc nie wiń nikogo poza samą sobą. Ewentualnie możesz podzielić się winą z dziećmi, które hałasowały kiedy tata był w domu i z pralką, która uparcie nie chciała się wyłączyć.
Tak, tak, mężczyzna ma swoje sprawy i chodzi swoimi drogami a my musimy to akceptować.

- Nie podważaj opinii męża. Nie dopytuj się też o motywy jego postępowania - jak cię zdradzi to zdradzi, po co drążyć temat? Jak przyniesie do domu noworodka i powie, że to jego to przytul je do piersi i wychowaj jak swoje. A jego kochankę ugość przy stole, w końcu kobieta musi być wartościowa, skoro twój mąż zdecydował się z nią sypiać. I doceń, że od ciebie nie odszedł, przecież mógł.

- Dobra żona zna swoje miejsce - pozwolicie, że już nie skomentuję? Bo siły mnie opuściły i boję się, że jak jeszcze trochę mi opadną i ręce i piersi to będę mogła zakryć nimi pępek (piersiami, nie rękami.)

   Kochane! Teraz wiecie, że prawdopodobnie nie jesteście i nie będziecie dobrymi żonami. Macie w związku z tym dwa wyjścia - albo się zmienicie albo po prostu pogodzicie się z tą smutną prawdą i popatrzycie ze współczuciem na waszych wybranków, że nie przyszło im żyć w Ameryce pół wieku temu. Wtedy mieliby życie jak w bajce.


   Mimo wszystko - nie dobre żony i biedni mężowie! - Wesołych i pogodnych Świąt! 

Między matką a córką "Podróże z owocem granatu" Sue Monk Kidd i Ann Kidd Taylor

$
0
0


   W większości relacji matki z córką zdarza się taka chwila kiedy jedna zerka na drugą i myśli: „jesteśmy kompletnie różne! Nie możliwym jest, żeby łączyło nas coś więcej niż łańcuch DNA i mieszkanie pod jednym dachem.” Słodka miłość, która łączyła mamę i jej małą córeczkę zaczyna przypominać wyboistą i krętą drogę; zaczynają się kłótnie, krzyki, bunt w większej lub mniejszej formie.
Później przychodzi etap kiedy naprężona linia łącząca te dwie kobiety może zadziałać jak recepturka i wrócić do poprzedniego rozmiaru i kobiety stają się znowu sobie bliskie lub urywa się zupełnie i każda zaczyna własne życie, z przypadka przypominając sobie tylko o tej drugiej, do której wprawdzie serce się rwie, ale duma nie pozwala się zbytnio zbliżyć.

   Sue Monk Kidd to matka; jednak gdzieś po drodze została pisarką i właśnie to pisanie zaczęło zajmować jej całe życie. Córka zeszła na dalszy plan, co zresztą świetnie stopiło się z jej wyprowadzką z domu, więc Ann nie przeszkadzało zbytnio to, że maka pogrążyła się w świat liter i w szelest kartek.

„Ann usiłowała odnaleźć się na początku kobiecości, ja zaś u jej kresu.”

   Po latach mieszkania osobno, kiedy to Sue byłą zajęta pisaniem a Ann kosztowała studenckiego życia, obie kobiety wyruszają razem do Grecji. Obie noszą w sobie demony, o których nie chcą rozmawiać, o których milczą uparcie i demonstrują tej drugiej sztuczny uśmiech i złudny dobry humor. Sue musi zmierzyć się ze starością, która ją przeraża i przed którą najchętniej by się schowała, ale nigdzie na świecie, nawet w słonecznej Grecji, nie ma miejsca, gdzie ta posępna dama by jej nie znalazła i nie zasiadłaby na jej karku, powodując powolne garbienie się pleców. Starość powoli, niezauważenie prawie, tkała w jej włosach kolejne srebrne nitki, na jej twarzy malowała delikatne kreski starości a w jej ciało sączyła jad, który powodował, że Sue coraz bardziej się męczyła i coraz chętniej siedziała w fotelu i delektowała się oglądaniem świata, a nie uczestniczeniem w nim.

   Ann z kolei nie może odnaleźć się w dorosłości; złamane serce i porażki na gruncie zawodowym powodują, że dziewczyna czuje, ze zbyt szybko przyszło jej bawić się w dojrzałego i odpowiedzialnego człowieka. Zdecydowanie łatwiej było jej być nastolatką, która nie musiała się o nic martwić i która mogła pozwolić sobie na chwile szaleństwa. Teraz jednak musi zmierzyć się nie tylko z życiem, ale i z samą sobą. Ale jak to zrobić, kiedy nie rozumie się samej siebie?

„Nie jestem smutna. W komnacie grobowej zrozumiałam, że gotowość na śmierć przychodzi, gdy uczestniczymy w każdej chwili i odnajdujemy w niej wieczność.”

   Wśród greckich mitów towarzyszymy tym dwóm kobietom w wędrówce dwojakiej; z jednej strony muszą one na nowo sobie zaufać i na nowo dać sobie szansę na bliskość, z drugiej strony ta podróż to szansa na ich pojednanie z przemijającym czasem i pogodzenie się z rolą przypisaną przez życie. To bardzo ciepła, mądra powieść i przestroga, by nie zapomnieć podczas dorastania o tych, którzy są najważniejsi i od których wszystko się zaczęło.

   Czy zachęcam do tej książki? Jak najbardziej, bo mało jest pozycji napisanych przez faktyczną matkę i córkę, które bez ogródek przyznają się do tego, że więcej ich dzieli niż łączy. Które bez wstydu mówią, że tak naprawdę się nie znają i wolą się oszukiwać niż pokazać swoją słabość i pokazać łzy niemocy. A te dwie kobiety to robią bez zastrzeżeń. I to jest w tej książce najpiękniejsze.



   PS – Recenzja kolejnej części Jeżycjady pojawi się wyjątkowo w czwartek, co musicie mi wybaczyć. 

#Jeżycjada: "Pulpecja" czyli rzecz o trudach zdania matury i o słuchaniu mężczyzny.

$
0
0


   Była już części skupiająca się głównie na Gabrysi („Kwiat kalafiora”), Idzie („Ida sierpniowa”) a teraz czas przeskoczyć kolejność i skupić się na najmłodszej Borejkowej czyli na Patrycji. Natalia w tym czasie, choć starsza, musi jeszcze dorosnąć i wyjść spomiędzy tomików wierszy i własnej nieśmiałości, ażeby pani Musierowicz zdecydowała się na jej drodze postawić jakiegoś mężczyznę. Teraz na to za wcześnie.

   Patrycja, zwana od zawsze Pulpą, ma lat dziewiętnaście i jest w tym miłym wieku kiedy to należy zdać egzamin dojrzałości, zwany potocznie maturą. Niby nic trudnego – wystarczy dobrze odpowiedzieć na kilka pytań i sukces murowany, nie trzeba nawet specjalnie się natrudzić, bo czymże jest matura dla inteligentnej, ogarniętej dziewczyny?

   Otóż masakrą jest, moi drodzy.
   Po pierwsze – i odnosić będę się tutaj do Patrycji, ale większość z was zna to pewnie z własnego doświadczenia – wszędobylska presja! Przed maturą zdaje się człowiekowi, że wszystkie inne jego cechy, wady i zalety przestały się liczyć bo wszyscy jak jeden mąż mówią tylko: „a ty się do matury ucz!” Szczerze się wam przyznam, że kiedy mi tak mówiono to zastanawiałam się jakie powiedzonko znajdzie moja mama kiedy już maturę zdam (dla zainteresowanych – znalazła; „ty się ucz, bo cię ze studiów wywalą!” Ciekawe co będzie następne...) Wszyscy zaczęli okrążać Pulpę niczym sępy nieszczęśnika na pustyni i powtarzali tylko, żeby w końcu zasiadła do książek i zaczęła się uczyć. A sama zainteresowana? Oczywiście ciągle twierdziła, że czasu ma jeszcze dużo i że zacznie od: Świąt, od ślubu Idy, od Nowego Roku, od Wielkanocy, od Dnia Kobiet... i jak to w życiu bywa czas mijał a chęci do pracy wcale nie przychodziły a matura zbliżała się niestrudzenie.

„- Ja lubię spełniać twoje marzenia.
- Jak my się zgadzamy! - powiedziała Patrycja radośnie. - Mamy te same upodobania. Ja też lubię, jak ty spełniasz moje marzenia.”


   Jakby tego było mało dziewczyna się zakochała a przecież obiecywała sobie, że nigdy, ale to przenigdy nie popełni błędu Gabrysi i nie pozwoli jakiemukolwiek mężczyźnie na targanie swoim sercem. A tutaj niespodziewanie dla samej zainteresowanej zaczęło nagle jej zależeć na kumplu z dzieciństwa, którym był notabene (od kiedy zaczytuję się w Borejków powtarzam notabene przy każdej okazji) Bobcio, ten który malował przed latami Hitlera na pisankach i bawił się w Nerona na balkonie.
   Pulpa oczywiście próbowała z tym uczuciem walczyć i dlatego też większość czasu spędzała na leżeniu w łóżku i wpatrywaniu się w sufit, gdzie prawdopodobnie próbowała sobie wmówić, że nie może poddać się jak większość kobiet i dać się we władanie jakiemuś tam mężczyźnie. Jedynym dla niej mężczyzną porządnym był jej własny ojciec, który w tej części przygód Borejków miał swoją wielką chwilę chwały, kiedy to w obronie najmłodszej latorośli ochlapał wodą chuligana, który chciał z kolei ochlapać Patrycję (w rezultacie „chuliganem” tym był Bobcio i wcale nie miał zamiaru jej oblewać, ale to już dłuższa historia.)

   W tej części oprócz perypetii Patrycji, jesteśmy także świadkiem kwitnącego związku Gabrysi i Grzegorza a także początków małżeństwa Idy i Marka (które to początku są trudne i hałaśliwe, bowiem nowemu wujowi wiecznie towarzyszy Pyza i Tygrysek, które go wręcz pokochały i co wieczór grają z nim w makao. A jako, że Marek nie potrafi odmawiać małym dziewczynkom, grał z nimi, zamiast spędzać upojne chwile z nową małżonką.)

Mila Borejko daje też świetną radę wszystkim kobietom - mężczyzny trzeba wysłuchiwać. Jak wraca z pracy to trzeba pozwolić mu opowiedzieć jak minął dzień, co się wydarzyło. Oczywiście jeśli same zapytamy, to usłyszymy w odpowiedzi, że "w pracy po staremu." Trzeba dać mu swobodę, żeby sam zechciał mówić. Mila przez lata słuchała wynaturzeń Ignacego o starożytnych filozofach i dzięki temu on uznawał ją za kobietę idealną.
I może to jest klucz do wszystkiego?

   A co najpiękniejsze to dwa momenty, w których bliżej ukazano relację Mili i Ignacego; chyba was nie zdziwi to, że powiem, że taka miłość właśnie mi się marzy – codzienna, niewymuszona, spokojna, bezpieczna. Po raz pierwszy w „Pulpecji” miałam okazję zobaczyć, że mimo swoich lat i życiowych bagaży nadal się kochają i są dla siebie najważniejsi.

„- Boisz się? - spytała cicho.
- Dotknęło mnie to pytanie, Milu – padła spokojna odpowiedź. - Nie boję się. Dobro życia nie polega na jego długości, lecz na użytku z niego. Nie chcę liczyć lat, które mi pozostały. Może jest ich dużo. A może mało. Ale co roku o tej porze dziękuję za ciebie.”

*(która z was nie chciałaby czegoś takiego usłyszeć? No która i dlaczego?!)

   Cóż więcej mam wam dodać? Co tydzień roztkliwiam się na tą serią i jeśli do tej pory was nie przekonałam, to chyba już nie przekonam. Chciałabym tylko przypomnieć, że to świetna historia o przyjaźni, miłości, o tym jak ważna jest rodzina i najzwyklejsza w świecie dobroć. I można czasami się przy Borejkach pysznie pośmiać a dodatkowo nauczyć się nowych zwrotów. Na koniec zostawiam was z tym oto cytatem, który być może ubogaci wasze słownictwo:

„Patrycja, ja ci chyba dzisiaj coś wyszarpię, ty mał-mał... - tu Ida zreflektowała się, zerkając na swojego Mareczka, po czym opanowała się w imponującym tempie i dokończyła w natchnieniu - ...ty małgerytko!”

Prima Aprilis

$
0
0

Dzisiaj Primia Aprilis dlatego też przygotowałam dla was malutką zabawę, która nie będzie wymagać od was prawie żadnego zaangażowania a dzięki temu trochę lepiej mnie poznacie i będziecie mieli okazję się pośmiać. A przynajmniej taką mam nadzieję.

Przedstawię wam kilka faktów a zabawa będzie polegała na tym, że tylko jeden z nich będzie wymyślony. Możecie zgadywać który, następnym razem zdradzę wam prawidłową odpowiedź.

1. Kiedy byłam mała miałam pewne dziwne marzenie, które dotyczyło tego, żeby być … posiadaczką najdłuższych nóg na świecie. Chciałam na tym zarabiać wielkie pieniądze i – co najważniejsze – stać się gwiazdą artykułu w Fakcie. Ewentualnie chciałam być posiadaczką najdłuższych włosów, ale od małego byłam świadoma, że w tej konkurencji mam słabe szanse. A nogi miałam swego czasu długie. Niestety później zaczął rosnąć mi tułów.

2. W piątej klasie podstawówki byliśmy na wycieczce w górach i wszyscy robiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia na jakiejś pięknej polanie gdzie stał słupek graniczny i radośnie przeskakiwaliśmy to na stronę polską, to na słowacką.
Jakiś czas później usłyszałam w wiadomościach, że złapano jakiegoś mężczyznę za nielegalne przekroczenie granicy. Kazałam tacie zniszczyć wszystkie zdjęcia z tej wycieczki i przez tydzień bałam się, że policja po mnie przyjdzie.

3. Mama mojej mamy mieszka we wsi i co logiczne, ma pole. Dużo pól, w zasadzie. I trzeba było oczywiście coś tam sadzić, później to zbierać – normalna kolej rzeczy, ale teraz nie o tym. Jedno z pól położone było w takim dziwnym miejscu, że pomiędzy nim a polem kolejnym znajdował się wielki rów, który – dla mnie pięcioletniej – miał głębokość kilkunastu metrów.
Pamiętam, że kiedyś tam wpadłam i złapałam się rękami za miedzę i nogi mi dyndały i bałam się jak nigdy. Rodzina oczywiście zaprzecza, że nigdy nic takiego nie miało miejsca i mi się to przyśniło, ale zawsze jak o tym opowiadam reagują nieco... nerwowo.

4. Razem z przyjaciółkami w czasach wczesno gimnazjalnych, byłyśmy nieco... mało ogarnięte, co prawdopodobnie było skutkiem tego,że nie czytywałyśmy „Bravo girl” i nie wiedziałyśmy zbyt wiele o świecie.
Pewnego letniego dnia zastanawiałyśmy się co oznacza być „pasztetem.” Niestety nie umiałyśmy wymyślić zadowalającej nas odpowiedzi i w efekcie zdecydowałyśmy się przeprowadzić... sondę uliczną. Niestety zakończyła się ona dość szybko, bo jedna z nas zaczepiła chłopaka z liceum i zapytała go: „ej, co to znaczy że jestem pasztetem?!” Jego szyderczy śmiech zniechęcił nas na resztę dnia.
Tak, dzisiaj już wiemy co to znaczy.


5. Jestem wredna i złośliwa od urodzenia, nic więc dziwnego, że jak ktoś porządnie zalezie mi za skórę to potrafię rewelacyjnie się odegrać. Kiedy miałam lat około sześciu moja ówczesna przyjaciółka obcięła włosy mojej ulubionej lalce Barbie. Łzy, ucieczka do domu, kolejny potok łez – po godzinie umartwiania się stwierdziłam, że nie dam sobie w kaszę dmuchać i muszę się odpowiednio odegrać.
Mieszkałam wtedy na wsi, u babci a babcia miała kozę. Jak wiadomo kozy robią kupy, które wyglądem przypominają draże. Pozbierałam więc kilka kupek, położyłam na ładnej chusteczce i zaniosłam „przyjaciółce”, żeby ją poczęstować.
Wiecie co? Zjadła ze smakiem.

6. W tegoroczny Wielki Poniedziałek wybraliśmy się z narzeczonym na piechotę do mojego domu (z powodu pogody a nie resztek alkoholu we krwi, oczywiście). Było tak ciepło i słonecznie, że po drodze postanowiliśmy wstąpić na CPN, żeby kupić sobie coś do picia. W kolejce przed nami stał dumny ojciec, który kupował cztery piwa, które następnie włożył do różowego plecaczka swojej pięcio- sześcioletniej córki, który to plecaczek dziewczynka miała oczywiście na plecach. Nie, nie pomógł jej go nieść a ręce miał wolne. W zamian kupił jej chipsy. Które też niosła dziewczynka, ale w rękach, bo do plecaczka się nie zmieściły.
Cóż, wiadomo już po co są dzieci.


Z tym miłym akcentem żegnam was i życzę wam miłego dnia!


"Wróżenie z wnętrzności" Wit Szostak - dajmy sobie szansę na wytchnienie.

$
0
0

„Mateusz mi powiedział, że bali się, że poszedłem w las i umarłem. A ja bym nigdy nie poszedł w las umrzeć, bo dlaczego chodzić z tym do lasu? Jak będę chciał umrzeć, to się położę w swoim łóżku i wszystkim powiem, że umieram, i sobie umrę.”

   Jakie jest marzenie każdego książkoholika? Za czym tęskni osoba, która czyta kolejną schematyczną książkę, która jest przewidywalna i zbyt oczywista?
   Przygotowałam dla was dzisiaj pozycję, która jest nietuzinkowa, dziwna, niepokojąca... która tchnie czymś nowym, nieznanym, absurdalnym i kompletnie niebanalnym. „Wróżenie z wnętrzności.”

   Narrator książki od samego początku kojarzył mi się z Forrestem Gumpem; lekko autystyczny mężczyzna, który patrzy na rzeczywistość swoimi oczami. A świat w jego odczuciu jest całkowicie inny niż ten, który my widzimy na co dzień, chociaż – oczywiście – to ten sam świat i to ci sami ludzie na nim mieszkają.

   Błażej, bo tak nazywa się narrator, uważa się za „głupiego brata”. Głupiego brata bliźniaka „mądrego brata”, która ma na imię Marcin. Marcin ma żonę, Martę, która jest dobra i troskliwa. Razem mają dwójkę dzieci, Szymona i Zuzię, które są takie jak wszystkie dzieci a jednak wyjątkowe, bo ich.
   Mieszkają na peronie; nie dlatego, że są biedni i nie stać ich na kupno normalnego domu. Są bogaci a raczej Marcin jest bogaty, bo Marcin był kiedyś artystą, ale pewnego dnia wrócił do domu i rzucił to wszystko,karierę, pieniądze i ten wielki świat i przeniósł się z żoną, dziećmi i bratem na stary opuszczony peron, który wyremontowali i w którym wiedli spokojne życie, z dala od wszystkich.

   Marcin nie był typowym artystą; rzeźbił nowotwory, paskudne, poskręcane wnętrzności, które zostały zaatakowane przez mordercę, który siedzi w każdym z nas i w każdej chwili może się aktywować. Na tych obrzydlistwach zarabiał krocie, był poważany w społeczeństwie aż pewnego dnia powiedział „dość”. Rzucił wszystko, rzucił glinę, przestał rzeźbić a Błażej nie rozumiał dlaczego. Co jest dziwne, bo Błażej rozumiał więcej niż my rozumiemy.

    Błażej, mogłoby się zdawać, ma umysł dziecka, który zakotwiczył się w tym dzieciństwie i nie chciał dalej się rozwijać i rosnąć. Mimo że ciało dorastało, zmieniało się, to umysł ciągle pozostał na etapie, kiedy wszystko jest oczywiste i kiedy niczego się nie neguje. Czytając książkę Wita Szostaka doszłam do przerażającego wniosku, że dorośli wszystko negują, przeciwko wszystkiemu się buntują. Nie potrafią zrozumieć, że jeśli coś jest czyjeś to takie ma pozostać; a przecież to prawda, którą wpaja się dzieciom od maleńkości. Błażej widzi, że żona brata jest piękna i lubi patrzeć jak opala się nago, ale mówi też tak:

„Uważam, że jest piękna, ale to nie moje piękno tylko jej i Mateusza, więc nie mogę na jej piękno patrzeć za bardzo, bo mógłbym je przypadkiem ukraść.”

   Może w tym tkwi klucz do wszystkiego? Że to nie Błażej jest spaczony przez życie, ale my wszyscy? Bo musimy mieć to, co nie należy do nas. Bo zamiast cieszyć się dachem nad głową i dobrą szynką, którą jemy na śniadanie, marzymy ciągle o kawiorze i apartamencie z jacuzzi. Bo inni mają, więc my też chcemy mieć. Bo sąsiad może, to ja też mogę i chcę i będę wypruwać sobie żyły, nim tego nie osiągnę, zamiast być szczęśliwym z tym co mam.

    Ten przygłupi, zamknięty we własnym świecie Błażej jest o wiele bardziej świadomy życia niż jego brat, jego bratowa i wszyscy inni. Mimo że mówi prosto, niestylistycznie a jego wypowiedzi potykają się o siebie a słowa wpadają w siebie i mieszają się niepokojąco, to mówi mądrzej niż niejeden profesor i polityk. I przypomina o tych najprostszych kwestiach, o których dawno już nie pamiętamy, łapczywie pragnąc coraz więcej i więcej.

„Kiedyś Mateusz powiedział kocham cię, a Marta spytała go, co to znaczy, ale Mateusz nie potrafił odpowiedzieć. Bo to słowo ma w sobie wszystkie słowa i żadnego, nie można go zastąpić, nie można go wyjaśnić.”


   Zaczęła się wiosna. Ptaki wiją już gniazda, pojawiły się motyle, pszczoły, nawet wczoraj widziałam pierwszego bąka. Z kościołów co sobota zaczynają tłumie wychodzić młodzi, którzy zdecydowali się pobrać, dzieci wypatrują już wakacji a na nogach większości kobiet można już zauważyć sandały i baleriny. Ile z tego zauważyliście, biegnąć jak co dzień do pracy, na uczelnię, z dziećmi do szkoły? Ciągle wszystko na szybcika, na złamanie karku, na ostatnią chwilę. A może lepiej jest poudawać niekiedy tego „głupiego brata” i zobaczyć co daje nam pięknego życie. Bo można być szczęśliwym i bez awansu co pół roku i bez zamartwiania się co będzie za godzinę, za dwie, za pięć. Nic się nie stanie, jeśli dzieci raz na jakiś czas zjedzą na obiad pizzę a nie posiłek bezglutenowy i z wyselekcjonowanego mięsa. Świat się nie zawali, jeśli odpuścimy codzienną rutynę i zamiast ślęczeć nad zadaniami domowymi wyjdziemy i zobaczymy jak wygląda świat. 

Dzisiaj was proszę – dajcie sobie możliwość być „głupim bratem”. Chociaż przez jeden dzień. 


PS - Co do opowiedzianych przeze mnie historii... wszystkie były prawdziwe (ha! jako, że był prima aprilis, to mogłam sobie na takie oszustwo pozwolić). Tak, chciałam mieć najdłuższe nogi i mierzyłam je ciągle metrem. Koleżanka biegała i pytała o paszteta - teraz wyrosła na śliczną dziewczynę, więc spokojnie, nie zaszkodziło jej to! Tak, inna koleżanka zjadła kozie kupy i mimo że nie mamy ze sobą kontaktu (nie z tego powodu bynajmniej) wiem, że szykuje się do drugiego ślubu właśnie. Niestety, troskliwy tatuś też był historią prawdziwą a co do rowu... cóż, nigdy się nie dowiem jak było naprawdę.
A, policja do dzisiaj mnie nie złapała za nielegalne przekroczenie granicy!

#Jeżycjada "Dziecko piątku" - o śmierci słów kilka.

$
0
0

   Człowiek do szczęścia potrzebuje drugiego człowieka; prawda stara jak świat, niestety jednak ciągle w codziennym biegu o tym zapominamy. Związki się kończą, relacje rozpadają a my nic z tym nie robimy, wierząc naiwnie, że kiedyś będzie czas i okazja, by wszystko nadrobić. Niestety niekiedy okazuje się, że to „kiedyś” nie nadejdzie...

   Dzisiaj środa a więc czas na Borejków. Na najsmutniejszą i najbardziej rzewną część, która porusza temat bardzo trudny – śmierć.
Aurelia Jedwabińska, zwana Gienią i Orelką, mieszka u ojca i jego partnerki, Moniki. Czuje się bardzo nieszczęśliwa, nie może odnaleźć się w nowym miejscu a ponadto nie potrafi rozmawiać z własnym ojcem, do którego ma żal, że zostawił kiedyś ją i jej mamę, która była śmiertelnie chora. Mama Aurelii umarła i dopiero wtedy pojawił się ojciec, który wziął ją do siebie i zaczęli mieszkać niby razem a jednak przejmująco osobno.

   Pewnego dnia Aurelia pod wpływem impulsu postanawia pojechać do swojej babci do Pobiedzisk i spędzić tam wakacje. A babcia Orelki jest niczym książkowy ideał – ciepła, mądra starowinka, która pysznie gotuje i która zawsze ma w zanadrzu komplement dla wnuczki. Kobieta wie, że jej jedyny syn nie sprawdził się w roli ojca i że musi jakoś pomóc tej dwójce się dotrzeć, pokochać się na nowo.

   Mało jest w tej książce rozmów pomiędzy Aurelią a jej ojcem; kontaktują się telefonicznie raz na jakiś czas a biorąc pod uwagę, że cała akcja rozgrywa się w 1993 roku, nic więc dziwnego, że trudno jest znaleźć aparat telefoniczny i móc swobodnie rozmawiać, kiedy za człowiekiem stoi kolejka spragnionych rozmów ludzi. Mimo że ich rozmowy są krótkie, zdania często urywane a słowa ich wstydzą i uwierają, to widać, że relacja pomiędzy nimi powoli się zmienia. A zmienia się dlatego, że zmieniła się sama Aurelia; pod skrzydłami babci nauczyła się wybaczać i nie wstydzić się wyciągnąć dłoń do człowieka zbyt dumnego, by przyznać się do błędu.

   W tej części dużo jest także Gabrysi, Grzesia, Pyzy i Tygrysa; i jeszcze kogoś, kto dopiero ma się pojawić, mimo że już jest. Małego nowego członka rodziny, Ignacego Grzegorza, synka Gabrysi i Grzesia, który od samego początku sprawia, że jego mama – kobieta bardzo silna i energiczna – musi bardziej o siebie zadbać i zwolnić codzienny szybki bieg. Jakże miło się o nich czyta! O ich codziennościach, o docieraniu się „macocha” z dziewczynkami, o przygodach dziewczynek, których wszędzie pełno i które sypią łacińskimi sentencjami jak z rękawa a mimo to są tak dziecięco zwyczajnie urocze.

   Przyznać muszę, że nie lubię czytać o śmierci, o przeżywaniu jej, o godzeniu się z nią. Nic dziwnego, to zjawisko, którego się okropnie boję i które jest tak absurdalne i tajemnicze, że aż nie do zniesienia. Bo co się dzieje z nami po śmierci? I dlaczego bardziej cierpią ci, którzy na świecie zostają niż ci, którzy odchodzą?
   Po raz kolejny Małgorzata Musierowicz trochę uśpiła moje lęki i demony tymi prostymi zdaniami:

„Różne nam Pan Bóg daje zadania w życiu: umieranie też jest zadaniem. A że każdy ma coś do zrobienia na tym świecie i po to się rodzi, więc trzeba się posunąć, żeby dla innych też było miejsce.”

    Skoro nie możliwym jest ucieknięcie od śmierci i każdego z nas ona dopadnie w dwojaki sposób; bo wszyscy będziemy jej biernymi i czynnymi składowymi – może po prostu, najprościej, trzeba się z nią pogodzić? Z wysoko podniesioną głową witać każdy dzień i z każdym szczerym „dziękuję” żegnać dzień miniony? Może tyle tylko możemy i na nic zdadzą się nasze walki z wiatrakami? Możemy jeszcze jedno ewentualnie – dać się światu zapamiętać, bo wierzę naiwnie w to, że póki świat o człowieku pamięta to tak, jakby on trochę żył i trochę nadal był.

   Trochę jakby smutno się zrobiło prawda? Za oknem wiosna, ptaki latają i śpiewają jak szalone, psy węszą w trawie, ludzie się szerzej uśmiechają a ja tutaj o takich trudnych tematach. Ale wiecie co? Z trudnymi tematami trzeba się oswajać, bo ich omijanie nic nie da. I może jak już oswoimy sobie to, co trudne, to, co radosne i piękne będzie mocniejsze i bardziej widoczne?  


PS- 100 000 wyświetleń! Dziękuję Wam serdecznie, teraz będę walczyć o milion! <3
W tym czasie opublikowałam 199 wpisów, z czego najchętniej czytaliście o:

Jesteście wielcy! Wasze komentarze często powodowały, że rosły mi skrzydła i później rodzina i znajomi musieli sprowadzać mnie na ziemię! Mam nadzieję, że faktycznie czytacie to, co wam polecam i że faktycznie się wam to podoba! Że moje przemyślenia, głupoty które tu opisuję a które mi rodzą się w mózgu naprawdę się wam podobają. 

Powiedzmy sobie szczerze - nie byłoby tego bloga bez was. Dlatego serdecznie dziękuję! Wszyscy macie ode mnie wielką muffinkę, jak tylko się spotkamy!

Ciocia Agatka rozwiewa wątpliwości - ślubne przesądy

$
0
0

   Jutrzejszej nocy będę bawiła się pysznie na wieczorze panieńskim a tydzień później „wydawać” będę moją studencką kumpelę. Na szczęście trafiła w dobre, opiekuńcze męskie ręce, więc nie będę musiała siłą odciągać ją od ołtarza. Miesiąc później „wydaję” moją najlepszą przyjaciółkę i ta trafiła w jeszcze lepsze męskie ręce, więc i tutaj będę im kibicowała. I to z pierwszego rzędu.

   Jako, że w drugim przypadku dzierżyć będę ciężkie zadanie bycia świadkową, poczyniłam badania terenu, polegające na tym, aby sprawdzić jakie są ślubne przesądy. Naiwnie myślałam, że wszystko zamyka się w „coś niebieskiego, coś pożyczonego i coś starego”. Ha, nic bardziej mylnego. Jeśli martwicie się, bo nie znacie więcej niż pięciu przesądów to spokojnie – ciocia Agatka zaraz wam wszystko ładnie opisze.
 
   (Mam dziwne przeczucie, że "Ciocia Agatka rozwiewa wątpliwości - ..." stanie się nowym cyklem na blogu.)

   Przede wszystkim – w nazwie miesiąca musi być litera R. Moja koleżanka, która ślub ma w kwietniu próbowała ostatnio mi wmówić, że tam „r” jest, ale mimo że wierzyła w to z całej siły, na mnie to nie podziałało. Pech chce, że żadna z moich koleżanek życiowych ani ja sama nie bierzemy ślubów w miesiącach z literką R. Cóż, spotkamy się wszyscy na sali sądowej.

    Najlepiej jeśli ślub ma miejsce w kościele, w której chrzczona była panna młoda– pech chce, że od momentu moich chrzcin to momentu obecnego, miasto moje wybudowało mi nową parafię, zaraz pod samym blokiem. Kurdę a jeśli ściągnę tutaj księdza, który mnie chrzcił, to przesąd będzie zachowany? 

   Nie zaleca się ślubu w czasie adwentu, Wielkiego Postu oraz w Prima Aprilis– ha, co do tego ostatniego to się zgodzę. Pierwsza kłótnia a małżonek wypomni, że skoro ślub był 1 kwietnia to on żartował z całą tą przysięgą. I po ptokoch, jak to mówi sąsiadka moja.

   Osoba, która zakłada młodej welon, musi być panną– ha! Przez rok mogę jeszcze zakładać welony komu popadnie. Później sorry, nie dotknę się do żadnego, choćby się waliło i paliło!

   Tradycyjne coś białego, niebieskiego, starego, pożyczonego i nowego – coś białego (jak na przykład suknia) oznacza czystość (haha, nie oszukujmy się dziewczęta!) i wierność. Niebieski zapewnia potomstwo i wierność małżonka (widzicie? Nie miałam o tym pojęcia a podświadomie już zdecydowałam, że u mnie kolorem przewodni będzie niebieski.) Coś pożyczonego nie może być tylko pożyczone – musi być pożyczone od osoby szczęśliwej w małżeństwie – i tutaj się zaczynają schody, bo takich osób to ze świecą szukać. Coś nowego gwarantuje bogactwo – ciekawe czy o ile droższa nowa rzecz, tym większe bogactwo?

   Panna Młoda nie może mieć nic różowego, to przynosi pecha. Więc przykro mi kochane, ale różowa suknia ślubna odpada, bo z nieba zaczną lecieć żaby. A szarańcza zeżre cały wiejski stół.

   Nie należy przymierzać obrączek przed ślubem, przynosi to pecha – czyli trzeba żyć w strachu czy aby na pewno pasują. Ale co tam, przynajmniej lekka adrenalina będzie stała z wami pod ołtarzem. Obrączka na środkowym placu wróży zdradę – nie zostało niestety sprecyzowane czyją. Może jakieś dalekiej ciotki?

   Dobrym znakiem jest zobaczenie sroki lub gołębia latającego na niebie w czasie drogi do kościoła – kurde, chyba będę musiała zrobić rundkę po mieście, bo że do kościoła mam 3 minuty drogi, to ciężko będzie wypatrzyć ptactwo. Majowa koleżanka też ma dość blisko i może nie zauważyć gołębi. Ale od czego ma mnie? Będę rzucała ziarno pod kościołem, co by się zleciało całe stado. Pech, że kruki i wrony przynoszą pecha, więc będę musiała jakoś je eliminować. Jakieś pomysły?

   Jeśli czegoś się zapomniało, nie można wracać po to samemu – należy wysłać kogoś z rodziny. To mi się podoba, że będę mogła się innymi wyręczać. Gorzej jak tata będzie musiał wracać po tampony czy coś równie dla tatów wstydliwego.

   W sukni ślubnej powinny zaszyte być: kryształek cukru i okruszek chleba a w bucie powinien znaleźć się pieniążek włożony przez przyszłego męża, co ma zapewnić dostatek – nie dość, że znalezienie wygodnych butów graniczy z cudem, to w dodatku jeszcze dobrowolnie mam tam wsadzić pieniądz – a znając mojego narzeczonego to najchętniej włożyłby tam pięciozłotówkę, co by ten dostatek był spory.

   Łzy Panny Młodej podczas ślubu oznaczają szczęśliwe życie– płaczcie ile się da! Jak nie wzruszy was ceremonie to pomyślcie o bezdomnych kotkach czy osieroconych wiewiórkach.

   Jeżeli rąbek sukni przykryje podczas ceremonii but Młodego, to oznacza to, że rządzić w domu będzie Młoda– czyli inaczej mówiąc: „żegnaj sukienko w typu rybki, witaj princesko!”

   Osoba, która pierwsza wstanie z klęczek przy ołtarzu będzie w związku dominować – o, to będzie taka dodatkowa gimnastyka przed ołtarzem, żeby wyprzedzić swojego partnera!

   Osoba, która zbierze więcej monet rzuconych przez gości, będzie zajmowała się domowym budżetem – ha, co tam goście, trzeba upaść na kolana i zbierać, zbierać! Gorzej jak chce się wspólnie zajmować budżetem – będziecie musieli liczyć czy macie równą uzbieraną kwotę.

   Życzenia złożone przez przypadkową osobę zapewniają szczęście i gwarantują powodzenie w życiu– mogę się zatrudnić jako „przypadkowy gość” i za opłatą 9,99 złotych netto składać młodym przypadkowe życzenia. Znalazłam niszę w biznesie!

   Rzucanie w młodych ryżem gwarantuje szybkie rodzicielstwo– w sumie nic dziwnego, wystarczy spojrzeć ilu chińczyków jest na świecie.

   Plątające się nogi podczas pierwszego tańca Młodych oznaczać będą to, że nie będą zgodni w małżeństwie– kursie tańca, przybywamy! Bo inaczej już teraz możemy drukować papiery rozwodowe, jako że mamy wspólnie cztery lewe odnóża. Przy czym ja mam zgrabniejsze.

   W czasie wesela nie można zdejmować obrączek, bo „można je zdjąć na zawsze” - czyli nie wolno reagować na nawoływania „pokaż, pokaż, pokaż jaki masz grawer!” Ni cholery, pocałuj się w piętkę, nie wolno, wara od mojego serdecznego palucha!



   Kobietki, idę nakładać odżywki, maseczki i co się da, żeby jutro prezentować się pięknie. A Wam życzę jak najmilszego weekendu! :*

"Łaska" Anna Kańtoch

$
0
0

Grzybobranie jest zwykle bardzo uspokajającym zajęciem; człowiek wstaje prędzej niż słońce, ubiera się ciepło, bierze ze sobą termos z gorącą herbatą i wyrusza w poszukiwanie leśnych skarbów. W 1955 roku pan Jan postanowił wybrać się na grzyby; szukał podgrzybków, prawdziwków, kurek... zamiast nich znalazł kilkuletnią dziewczynkę, która była cała we krwi i nie odzywała się ani słowem. Okazało się, że była to zaginiona przed tygodniem Marysia; co się z nią działo przez te siedem dni, nie wiadomo. Ciotka, która zajmowała się dziewczynką, zdecydowanie nie zgodziła się na przeprowadzenie śledztwa a sama zainteresowana nie miała żadnych wspomnień z tego okresu.

Minęło trzydzieści lat. Maria jest teraz dorosłą kobietą. Uczy w szkole, mieszka samotnie a jej jedyną rodziną jest stara ciotka, która walczy w szpitalu o swoje ostatnie dni na ziemskim padole. Maria ma problemy ze światem i z samą sobą; wie, że w jej dzieciństwie zdarzyło się coś okropnego, ale niepamięć nie pozwala jej się uwolnić od demonów.
Pewnego dnia, jak zwykle zresztą, Maria czuła się rozsypana i na kawałki i aby mieć dla siebie chwilę wytchnienia, nakazała klasie napisać kartkówkę. Jeden z uczniów, zamknięty w sobie i cichy Wojtek zamiast odpowiedzieć na zadane przez nauczycielkę pytania dotyczące lektury, narysował czwórkę dzieci, które stały dookoła przygarbionej, wielkiej postaci. Gdy kobieta zobaczyła ten obrazek poczuła, że jej pamięć zaczyna wyrywać się z odmętów niepamięci, jednak przez szok i naiwność, że obrazek ten jest niczym więcej niż tylko obrazkiem, zbagatelizowała sprawę.

Kilka dni później autora obrazka znaleziono powieszonego na drzewie...

W małym miasteczku, gdzie nawet diabeł nie mówi „dobranoc”, bo nie ma komu, zaczyna dochodzić do serii brutalnych morderstw. Maria czuje, że związane są one z wydarzeniami sprzed trzydziestu lat, jednakże jedyna osoba, która mogła wyjawić jej prawdę – ciotka – nie była zdolna ułożyć jednego sensownego zdania. Zaczyna się robić groźniej i mroczniej... Zaczyna rodzić się strach.

Z prozą pani Anny Kańtoch mam do czynienia po raz pierwszy i już mogę stwierdzić, że kobieta ma styl! „Łaska” z pozoru wydaje się być wpół kryminałem, wpół thrillerem, jednakże można tam dopatrzeć się akcentów nie do końca realnych i rzeczywistych. Cała otoczka sprawy, która rozgrywa się w niewielkiej polskiej mieścinie, tchnie surrealizmem; szczerze muszę przyznać, że przez połowę książki uważałam, że zakończenie jest iście fantastyczne, że zabójcą okaże się postać z baśni, legend i strasznych opowieści.

„Każdy jest zdolny do przemocy. To tylko kwestia odpowiednich okoliczności. Nawet święty mógłby zabić, gdyby odpowiednio go sprowokować.”

Autorka jednak mocno mnie zaskoczyła i przyznać muszę, że choć zakończenie lekko mnie swoją „normalnością” zawiodło, to w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, że książka ta mnie rozczarowała. Wręcz przeciwnie – to jedna z lepszych polskich pozycji kryminałów; a na pewno najlepsza wśród autorek, bo chyba na zawsze pozostanę zdania, że mistrzami polskiego kryminału jest Bednarek i Darda.

Warto jeszcze nadmienić, że cała akcja książki dzieje się w roku 1985, czyli mamy okazję na nowo powrócić do czasów, gdy na półkach nie było nic, ale ludzie i tak byli szczęśliwi. Dla mnie ciekawą atrakcją było zobaczyć jak w tamtych czasach pracowała milicja i jak szybko nierozwiązane sprawy trafiały do kosza, bo szkoda było poświęcać na nie czas. To także możliwość obserwacji społeczeństwa, któremu przyszło dzielić wspólne lata i sąsiedztwo; w tamtych latach – choć nie są one zbytnio od współczesności oddalone – obowiązywało ciche przyzwolenie, by za drzwiami domu działy się rzeczy tragiczne i brutalne.
Odnoszę wrażenie, że w czasach PRL-u bano się wtrącać w sprawy innych ludzi; bo nie wypadało, bo się nie opłacało, bo „co ludzie powiedzą”...


Podsumowując, „Łaska” to dobra, trzymająca w napięciu książka, która wzbudza strach i niepokój lepiej niż jedna książka Kinga. Z pewnością styl autorki oddziałuje na psychikę czytelnika a nic nie jest ważniejsze w relacji pisarz-czytelnik, niż nić porozumienia.  


Kawowy Tag - czyli ratunku, ja nie lubię kawy!

$
0
0

  Nie lubię kawy; jedyne co w miarę mi smakuje to „niby-kawa” rozpuszczalna, 3 w 1 a i tak dodaję do niej cukier i mleko. Jednak ostatnio mam tyle roboty, że nie mogę pozwolić swoim gałkom ocznym za całonocne opadnięcie i zmuszam się do picia zwykłej kawy. Bleh, wolałabym chyba pić wódkę duszkiem – w sumie ohyda smaku jest w mojej ocenie zbliżona.

   Żeby poprawić sobie trochę humor i wyśmiać moje cierpienia, zrobię kawowy tag – tak na dobitkę, żeby nie tylko moje kubki smakowe cierpiały, ale i dusza.

1. Czarna kawa – seria, w którą ciężko się wbić, ale ma wielu fanów

Proste! „Ogień i woda” - w to w ogóle się wbić nie da a fanów ma sporo czego nie rozumiem i chyba do końca mego życia już nie pojmę. Książka jest słabą namiastką „Igrzysk Śmierci”, gdzie z jaj wykluwają się lwy i króliki. A główna bohaterka jest tak irytująca, że przy niej Bella ze „Zmierzchu” wydaje się być równą babką.

2. Miętowa mocha – książka, która zyskała większą popularność w zimę lub inny uroczysty czas w roku.

Zaraz, zaraz – istnieje coś takiego jak miętowa kawa? O matko i prababko, dwa najgorsze dla mnie smaki połączone w jedno! Tak, nie przepadam za smakiem mięty, tak, wiem, dziwak ze mnie.
Co do książki to taką książką z pewnością jest „Noelka” Musierowicz. Nie znam bardziej świątecznej książki, możecie mi machać przed nosem „Opowieścią wigilijną” a ja i tak zdania nie zmienię. A co do Jeżycjady to jutro podwójna, długa na milion stron recenzja! No dobra, na dwie strony. 

3. Gorąca czekolada – twoja ulubiona dziecięca książka

Większość ludzkości w tym momencie powiedziałaby, że „Kubuś Puchatek”, ale jego czytała mi mama jak leżałam w szpitalu (chora nerka, bite dwa tygodnie na oddziale, operacja, pół roku siedzenia w domu) i dlatego kojarzy mi się lekko niesympatycznie.
Moją książką z dzieciństwa jest chyba „Dynastia Miziołków” - znacie?

4. Podwójne espresso – książka, która trzymała cię na krawędzi fotela od początku do końca.

Ale dlaczego na krawędzi? Może wbijała mnie w fotel raczej? W ogóle to nie czytam zwykle książek siedząc na fotelu, tylko znajduję jakiś kąt, w którym mogę się wygiąć w dziwnej i niewygodnej pozie, w której nogi mi cierpną i potem nie mogę chodzić i dopiero w takich warunkach mogę czytać. Cierpnące nogi są u mnie połączone z radością czytania (co to będzie jak apokalipsa zombie zacznie się podczas mojego czytania? Nie będę miała szans na ucieczkę!).
Książka, która mnie wbiła w metaforyczny fotel bądź jego krawędź to „Harry Potter i Insygnia Śmierci”. Wczoraj nawet z narzeczonym rozmawialiśmy o tym w jakim tempie czytaliśmy ostatnią część sagi – on pochłonął wszystko w jeden dzień, ja dawkowałam sobie po dziesięć stron, żeby przedłużyć przyjemność.

5. Starbucks – książka, którą widzisz wszędzie.

A to zależy od tego na co jest akurat BOOM! Ostatnio blogerzy „katują” Miasto Kości i Rywalki. Bez wątpienia nieśmiertelne będzie „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”, które co jakiś czas przewija się na blogach – miałam kiedyś chęci policzyć ilu blogerów nie recenzowało tej książki, ale zwątpiłam po czwartym blogu, na którym Anastasia i jej wewnętrzna bogini były wychwalane pod niebiosa.
Ale kocham was, mimo że wy kochacie ją. I przegryzacie razem z nią wargę.

6. Ups! Przypadkowo dostałem bezkofeinową! - książka, po której spodziewałeś się więcej.

Seria „Beta”, którą zrecenzuję w najbliższym czasie. Byłam taka ochocza do przeczytania tej książki a jak przyszło co do czego, to nawet nogi mi ścierpnąć nie chciały podczas czytania...

7. Idealne połączenie – książka lub seria, która była zarówno gorzka jak i słodka, ale ostatecznie przypadła ci do gustu.

Kurczę, chyba nie wymyślę nic lepszego niż tradycyjny, dobry, stary „Zmierzch”. Szału w tej książce nie ma, Bella potrafi człowieka zirytować, Edward niekoniecznie jest bożyszczem nastoletnich serc a Jacob powinien najpierw dorosnąć nim zaczął zamieniać się w wilkołaka, ale mam jakiś sentyment do tej serii i lubię do niej wracać. Przynajmniej raz na rok odświeżam sobie ich wilczo-wampiryczne perypetie i muszę ze wstydem przyznać – tak, lubię tą serię.

I tyle. Szybko poszło, wy dowiedzieliście się czegoś o mnie (w sumie dowiedzieliście się tylko o moim nawyku dziwnych póz podczas czytania), ja miałam radochę z dowiedzenia się, że istnieje miętowa kawa (fuj!), więc wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani.

Miłego wtorku! Idę pić kawę. 

#Jeżycjada - "Nutria i Nerwus" oraz "Córka Robrojka"

$
0
0

   Dzisiaj recenzja dość wyjątkowa, bo podwójna. Z uwagi na to, że dwie kolejne części Jeżycjady skupiają się dość mocno na osobie Natalii Borejko, postanowiłam połączyć je w jedną, bardziej obszerną recenzję.

„Są takie spojrzenia, które można sobie zapamiętać na całe życie. Ułożyć w pamięci jedno po drugim jak kwiaty w zielniku, i do śmierci przeglądać, wspominają, gdzie które zostało znalezione.
Lub otrzymane.”

   W czerwcu 1994 roku Natalia Borejko znajdowała się w stabilnym związku z niejakim Tuniem, znanym z prequela Jeżycjady „Małomówny i rodziny”. Tunio jest mężczyzną władczym, zdecydowanie wyznaje patriarchalny model rodziny. Natalia nie do końca podziela jego zdanie, czemu nie ma się co dziwić, patrząc na to w jakim domu została wychowana. Ciężko wszak wyobrazić sobie Ignacego Borejko, który nakazuje swojej żonie cokolwiek, od zmywania naczyń poczynając a na sposobie spędzenia wieczoru kończąc.


Kiedy więc pewny siebie Tunio oświadcza Natalii, że biorą ślub, ta płocha i nieśmiała dziewczyna wybucha całym pokładem swojej złości i w dramatyczny wręcz sposób zrywa ich znajomość. Zamiast jednak cierpieć z powodu złamanego serca – które po prawdzie złamane nie było, bo ciężko tęsknić za kimś kogo się nie kochało – została Natalia wysłana na wakacje nad morze wraz ze swoimi siostrzenicami, Pyzą i Tygrysem. Oczywiście nie był jej to pomysł, bała się dziewczynek a szczególnie młodszej z nich, bowiem nie umiała sobie radzić z ich dorastaniem i indywidualnymi, silnymi charakterkami. Jednak czego nie robi się dla siostry? Szczególnie dla siostry, która niedawno urodziła i która leży uziemiona w łóżku z powodu choroby naczyniowej.

„Tylko ten wie, gdzie trzewik ciśnie, kto go nosi”

   Natalia wyrusza więc pociągiem z dziewczynkami i już na początku podróży zostaje skuta kajdankami przez brata Tunia, który poczuł się w obowiązku ukarać dziewczynę za krzywdy dotykające jego braciszka. Dodatkowo marudny Tygrys zapada na ospę wietrzną a to zdecydowanie nie pomaga w realizacji planu jaki podjęła Natalia a więc dramatycznej ucieczki przez lasy i pola. Oczywiście nad morze nie dojechały, utknęły w połowie drogi i musiały radzić sobie z krostami, kończącymi się finansami i podążającym za nimi psychicznym bratem byłego ukochanego.

   Cóż, przyznać muszę, że ta część Jeżycjady przypomina mi z lekka dobry thriller.

   Podczas, gdy dziewczęta spędzają czas w odległym lesie, na ulicy Rossvelta w Poznaniu, po raz pierwszy mamy okazję zaobserwować Gabrysię w całkowitej niemocy – cała jej energia i witalność musiała zostać zgaszona, gdyż niestabilne naczynie w jej nodze mogło w każdej chwili spowodować śmierć. Na szczęście nad chorą czuwała Ida, która – aż trudno uwierzyć – była w stanie błogosławionym (i mimo tego nie zaczęła zachowywać się bardziej dostojnie i poważnie.)

   Podczas samotnych wieczorów w domu, kiedy za jedynego kompana Gabrysia miała swojego półrocznego syna,jej wrażliwość wychylała się spomiędzy fałd hardości i odwagi i dawała o sobie znać. Mnie, jako czytelnika, zdziwiło to, jak podatna na krzywdę osobą jest Gaba. Zawsze silna, zawsze przygotowana do walki z przeciwnościami tym razem pozwoliła sobie na lęk przed przyszłością. Możemy także w tych dwóch częściach po raz pierwszy obserwować ją jako matkę; wprawdzie ma już dwie starsze córki, lecz dopiero przy Ignacym Grzegorzu, Gaba pozwoliła sobie na to, co czuje każda matka – na strach przed tym, co świat szykuje dla jej dziecka.

„Może zostanie filozofem. Szkoda, że już nie zobaczę, na kogo wyrośnie. Tak, tego jednego mi żal, kiedy myślę o śmierci: że się nie dowiem, co było dalej.”

   W części drugiej, która dzieje się dwa lata po dramatycznych wydarzeniach z lasu – które skończyły się szczęśliwie, wszyscy przeżyli, krosty Tygrysa zniknęły a Natalia i jej prześladowca zaczęli się ze sobą spotykać (mówiłam – jak w dobrym thrillerze), na scenę wraca Robert Rojek.

   Pamiętacie Roberta? Był najlepszym przyjacielem Kłamczuchy i Gabrieli w „Kwiecie kalafiora”; zawsze miły, oddany im całym sercem, niezrównany przyjaciel. Gdy Aniela wrzuciła z całą swą szczerą brutalnością jego zaloty do kosza na śmieci, Robert wyjechał i ślad o nim zaginął na długie lata. Teraz wrócił, z piętnastoletnią córką, która była kropka w kropkę jak on – co dla jej wyglądu było nieszczęściem, lecz wielkim błogosławieństwem dla jej charakteru.

   Oczywiście duma nie pozwalała Robertowi, który był w potrzebie, zwrócić się do starych przyjaciół, ale los postawił na jego drodze Natalię, która zaprowadziła go do Borejkowej kuchni, by na nowo poczuł, że jest w domu, w miejscu, gdzie zawsze było mu dobrze.

„Prawdziwe poświęcenie to przecież takie, którego nie widać.”

   Mimo że między Robertem a Natalią różnica wieku jest spora i ciągle mówią do siebie per Pan - Pani, to łatwo dostrzec, że między tą dwójką coś zaczyna się dziać. Jednak rodzące się uczucie nie jest nachalne, nie wpycha się pomiędzy bohaterów i nie macha ręką wołając „no już, bądźcie razem, natychmiast!”. Przypomina raczej kota, który leniwie rozciąga się na parapecie i czeka aż promienie słońca zaczną ogrzewać jego futro.

   Niezaprzeczalną gwiazdą „Córki Robrojka” jest Ida i jej półtoraroczny syn Józinek. Ida, jako kobieta ciągle rywalizująca z siostrami – mimo że one z nią nie rywalizują – za cel postawiła sobie, żeby jej pierworodny był mądrzejszy od syna Gabrysi. Dlatego też jej monologi prowadzone w stronę małego chłopca są tak komiczne i przewrotne, że czytając je, nieraz pokładałam się ze śmiechu. Niestety, Józinek przy swojej matce posługiwał się jedynie pojedynczymi sylabami i dopiero jak ta znikała z pola widzenia zaczynał gaworzyć i składać dość logiczne zdania. Co oczywiście Idę szalenie irytowało.

   Obie książki są tradycyjnie okraszone ciepłem, humorem i cóż... Borejkami.

    Czy Natalia i Robert odnajdą w sobie odwagę i zdecydują się być razem? Kto czytał kolejne części ten wie, kto nie czytał, ten dowie się dopiero w przyszłą środę. 

"Chłopak, który stracił głowę" - dajmy sobie czas na spadanie.

$
0
0


„Może na tym właśnie polega istnienie nas wszystkich: na trwaniu naszych kolejnych wersji, a my musimy znaleźć sposób na odszukanie każdej z nich, dotarcie do niej i powiedzenie, że wszystko jest w porządku, że tak to po prostu działa.”

Travis ma szesnaście lat; to doskonały wiek na to, aby spróbować pierwszego łyku piwa, żeby sprawdzić jak smakuje pocałunek i nauczyć się pozbierać roztrzaskane serce. Niestety, Travis w wieku szesnastu lat miał jedynie raka i całe dnie spędzał na przegrywaniu z nim. Nie żeby nie walczył, bo każdy chory walczy, chociażby przez chwilę. Tyle tylko, że jego rak był silniejszy niż reszta Travisa.

I byłby to idealny początek dramatycznej historii o żałobie tych, którzy zostali, gdy Travis odszedł, gdyby nie to, że istnieje kriogenika. Cóż, w książce istnieje trochę bardziej – a raczej jest bardziej rozwinięta, bo nie można chyba istnieć bardziej, prawda?

W każdym razie pewien lekarz proponuje mu, aby poddał się doświadczeniu, które polegać będzie na tym, że oddzielą jego głowę od reszty ciała, które jest trawione przez raka i – za parę lat – gdy nauka się rozwinie i gdy znajdzie się odpowiedni dawca, przywrócą go do życia. Bajerancko, prawda?

„To dość smutne, kiedy czujecie, że jedyną osobą, do której możecie się zwrócić, jest zupełnie obcy człowiek.”

Travis się zgodził, bo lepiej zasnąć z perspektywą ewentualnego obudzenia się choćby za sto lat, niż zasnąć na wieki i po prostu umrzeć. Jednak chłopak nie obudził się po stu latach i świat nie był zamieszkały przez istoty z Marsa, adoptowane przez dobrych i sympatycznych Ziemian. Obudził się pięć lat później a jego głowa przyczepiona była do korpusu młodego wysportowanego chłopaka, który zmarł na guza mózgu i przed śmiercią postanowił poświęcić swoje ciało – młode, zdrowe i z sześciopakiem – aby służyło komuś innemu.

Oczywiście chłopak nie do końca może pogodzić się z nową rzeczywistością; podczas gdy on spał snem sprawiedliwego (tyle, że bez nóg, rąk i reszty tułowia) życie toczyło się swoim rytmem. Jego najlepszy przyjaciel dorósł, skończył liceum, jego dziewczyna zaręczyła się z innymi i wydawać by się mogło, że jedynie rodzice pozostali tacy sami.
Travis musiał na nowo wrócić do szkoły i znowu uczyć się wzorów matematycznych i poprawnej gramatyki – cóż, mogli mu odpuścić, skoro jego głowa była przyspawana do ciała obcego mu chłopaka. Ale jak widać edukacja nie może ominąć nikogo, nawet współczesnego Frankensteina.

Jak może czuć się chłopak, który obudził się po pięciu latach, wygrywając – poniekąd – ze straszną chorobą, który dowiaduje się, że jego dziewczyna, jego miłość największa, jest zaręczona z innym? Cóż, nieciekawie. Z drugiej zaś strony jak może czuć się dziewczyna, która żegna się na nie wiadomo ile lat ze swoim chłopakiem a potem wraca do domu, opłakuje go i po kilku tygodniach łzy się kończą i zostaje tylko rzeczywistość? Czy można było oczekiwać od niej, że będzie czekała w nieskończoność aż on ewentualnie się obudzi?
W książce widać dosadnie, że to Cate jest tą złą, która ułożyła sobie życie, nijako za plecami Travisa. Jednak moim zdaniem miała prawo do szczęścia, które byłoby czymś więcej niż tylko trwaniem przy śpiącej głowie, która nie ma żadnego kontaktu z rzeczywistością.

„Teraz, kiedy wiedziałem, jakie to uczucie kochać Cate, niekochanie jej wydawało mi się kompletnie bez sensu.”

Czy ta książka jest o życiu czy o śmierci? Moim zdaniem ani o jednym ani o drugim. To książka o tym jak radzić sobie w nowej rzeczywistości, gdy nagle nasze życie przewraca się do góry nogami a my w panice machamy odnóżami i chcemy chwycić się czegokolwiek. Zawalony rok w szkole, zerwanie z miłością życia, złamana kariera, problemy rodzinne – w każdej z tych sytuacji czujemy się jakbyśmy spadali w dół, jakby nasz los nie należał do nas a do kogoś innego. Przejmujemy się tym, przeżywamy, zamartwiamy się a mądrzy tego świata mówią, że to czyni nas ludźmi.

Jednak niekiedy trzeba być jak Travis – przyjąć to, co daje los i po prostu dać sobie czas na spadanie. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila złapiemy się czegoś i staniemy na nogi. Ale pamiętajcie, że i nogi czasami muszą odpocząć, bo inaczej robią się żylaki. W duszy też.


Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję  


Kogo można spotkać na imprezie, czyli typy ludzi występujące w przyrodzie.

$
0
0

   Wróciłam z dwudniowego wesela – żyję, mam się dobrze, nie przebrałam szpilek na baleriny, nie zaliczyłam żadnej żenującej sytuacji i nie kontaktowałam się z morzem, wyrzucając mu jaki to alkohol piłam po części oficjalnej.

   Czyli było dobrze.

   Wesela mają to do siebie, że poznaje się na nich nowych ludzi a zwykle spektrum ich charakterów jest tak szerokie i zróżnicowane, że w pamięci zapisują się jedynie osoby specyficzne, które czymś się wyróżniły. Ja jednak, jako przyszył dziennikarz śledczy tudzież autorka bestsellerowych książek o niczym, postanowiłam obserwować zachowanie całego towarzystwa i stworzyłam specjalnie dla Was katalog osób, które można spotkać na prawie każdej uroczystości, rodzinnej czy też towarzyskiej. Gotowi?

  „Nie, nie, ja nie piję!” - czyli typ najbardziej denerwujący. Zdecydowanie przeważają tutaj dziewczyny, które założyły sobie, że pozostaną trzeźwe i idealne aż do późnych godzin nocnych, żeby czasami nie ziewnęły bez zasłonięcia ust dłonią, lub – nie daj Boże – żeby nie pomyliły kroków w tańcu! Żeby nie było pretensji, że odmawiają picia w ogóle, to naleją sobie kieliszek wódki na całą noc i maczają w nim co jakiś czas usta.
DOPISEK - absolutnie nie chodzi tutaj o to, że ktoś nie pije. Chodzi o to, że ktoś nie pije i się z tym obnosi jakby co najmniej dźwigał na głowie koronę cierniową. I oczekiwał, że wszyscy będą mu współczuć i/lub podziwiać ją/go.
Blogerki zajmujące się kosmetykami – powiedzcie mi, może to jakoś wpływa na kondycje ust, dzięki temu są bardziej lśniące? Taki naturalny błyszczyk, czy co?

„Jak mi się nie chce tutaj być, gdyby matka mi nie kazała, to bym się wyrolował z tej imprezy” - typ, który jest wiecznie na nie. Jest oburzony od samego początku, że impreza nie odbywa się 200 metrów od jego domu, ale 20 kilometrów dalej i on musi tam dojechać. Poza tym na obiad podali rosół, którego on nie znosi, ale zje, bo wypada i być może potem będzie już tylko gorzej. Wódkę to on pija inną, droższą i w ogóle lepiej zmrożoną a nie takie popłuczyny, no ale wypije, bo przecież innej nie dostanie. Gdyby to on robił imprezę, to – o matko i prababko!- wtedy to by ludzie zobaczyli jak to jest się dobrze bawić!
Tańczyć to on nie będzie, bo po pierwsze, partnerka nie dorównuje Agnieszce Kaczorowskiej z „Tańca z gwiazdami” a po drugie to zespół gra same złe kawałki i to bez względu na to czy gra wolne czy szybkie piosenki. Po prostu każda jest nieodpowiednia i lepiej już pić tą niedobrą wódkę.

„Jestem najprzystojniejszy, wszystkie foczki moje!” - do każdej puszcza oczko, uśmiecha się niczym półnagi mężczyzna z okładki Harlequinu, ale jest zbyt wstydliwy, żeby podejść i zagadać. Zwykle taki delikwent nabiera odwagi dopiero po północy, kiedy w jego żyłach krąży tylko i jedynie czysta wódka.

„Wiem wszystko, znam się na wszystkim” - o, takich to się spotyka najczęściej na papierosie i – dlatego, że nie palę – ten typ osobników ludzkich, poznałam dopiero wtedy, kiedy zaczęłam towarzyszyć narzeczonemu w tej formie rozrywki. Ludzie! To na papierosie odbywa się najlepsza impreza! Tam można się osłuchać takich rzeczy, że rajstopy same z nóg zjeżdżają a panom rozwiązują się sznurówki.
Zawsze na dworze koczuje człowiek, płci obojętnej, który tylko czeka, żeby ktoś zaczął rozmowę i zaraz się do niej wtrąca. Temat nie ważny, zna się zarówno na geologii jak i na kuchni staropolskiej a i o nowinkach w medycynie estetycznej potrafi porozmawiać. Skarbnica wiedzy, profesor nauk wszelakich. Szkoda, że tylko po procentach.

„Ja na Twoim miejscu zdecydowanie zrezygnowałabym z tego koloru włosów, miodowy heban z pewnością podkreśliłby Twoje nieliczne atuty” - oh, jak ja lubię słuchać takich rad! Uwielbiam wprost kiedy ktoś mi wypomina, że bransoletka nie pasuje do sukienki a odcień obcasa w szpilkach gryzie się z moimi tęczówkami. I zawsze wtedy się zastanawiam jak na ową dobrą radę zareagować? Podziękować? Dać z pysk? Zmilczeć? A może wyrwać się z imprezy i pojechać do sklepu w celu kupienia nowych szpilek, tudzież kolorowych soczewek?

„Dlaczego ona bierze ślub a mój chłopak nie chce mi się oświadczyć, skoro jesteśmy razem już dwa tygodnie?!” - o, takie dziewczyny to ja uwielbiam. Z powagą osoby doświadczonej przez życie i związki zawsze wysłuchuje takich smutnych sercowych historii a później niczym stuletni mędrzec klepię przyjaźnie delikwentkę po dłoni i mówię, że na pewno niedługo wszystko się odmieni i będzie szukała swojej wymarzonej sukni. Kobieta się cieszy, jej chłopak się cieszy, bo kobieta zachłyśnięta wizją ich ślubu jest dla niego słodka niczym plasterek miodu a ja uchodzę na źródło spokoju i inspiracji.


„U nas to było lepiej” - zawsze znajdzie się i taka para, która ciągle mówi, że u nich trawa jest zdecydowanie bardziej zielona. Jeśli chodzi o chrzciny, to u nich i obiad był smaczniejszy i dziecko bardziej grzeczne. Jeśli o ślub, to ona miała milion razy ładniejszą suknię a on był przystojniejszy. Nawet na pogrzebach potrafią wtrącić swoje trzy grosze, że ich wieniec najlepiej się na tle trumny prezentuje.
Oczywiście wszystkie te przechwałki są szeptane po kątach, żeby się głównym organizatorom smutno nie zrobiło, że są tacy mało idealni.

„Szyk mody” - czyli kobieta ubrana tak, że ja wstydziłabym się w takim stroju drzwi listonoszowi otworzyć a ona nosi to niczym wspólne dzieło życia Channel i Armaniego. Na sobotnim weselu jedna koleżanka Młodej miała na sobie sukienkę do kostek w czarne grochy a do tego założyła moherowy różowy sweterek w pół uda. Szyk, nawet ksiądz chyba nie mógł pojąć, bo zerkał na nią co chwilę.


Więcej typów nie pamiętam i serdecznie żałuję, ale w maju idę na kolejną imprezę, więc może dopatrzę się nowych; a może Wy znacie jakieś ciekawe przypadki występujące w ludzkim gatunku? Piszcie.  


"Pasażer 23" Sebastian Fitzek

$
0
0

   Dzisiejsza recenzja Borejków zostaje przesunięta o tydzień w czasie, co musicie mi wybaczyć, ale musiałam całymi dniami szukać tego tomu w księgarniach i bibliotekach i dopiero teraz ją zdobyłam. Aby Wam to wynagrodzić, chcę przedstawić dzisiaj książkę niecodzienną i wstrząsającą.

   Powiedzmy sobie szczerze – są książki, które na pierwszy rzut oka nie zachwycają. Takie, które mają niezbyt piękne okładki i mało chwytliwe tytuły. Ale często zdarza się, że takie książki są jednymi z lepszych jakie przyszło nam czytać.

   Martin Schwartz jest policjantem, który nie boi się żadnego zadania; jeśli powodzenie misji zależy od wyrwania sobie zęba obcęgami i wstrzyknięcia antyciał wirusa HIV, robił to bez dłuższego zastanowienia. Nie dlatego, że kierowały nim wyższe pobudki czy też dlatego, że był odważny i nieustraszony. Robił to dlatego, że nie miał nic do stracenia, bo wszystko co kochał odeszło kilka lat wcześniej.
   Z nieznanych nikomu powodów jego żona uśpiła ich dziesięcioletniego syna chloroformem i rzuciła jego bezwładne ciało do ziejącego czernią oceanu a później dołączyła do niego, znikając w odmętach zimnej i nieprzyjaznej wody. Schwartz do końca nie wierzył, że to prawda; twierdził, że było to morderstwo, jednak proces sądowy zakończył się przyznaniem racji właścicielowi statku, na którym jego rodzina wtedy podróżowała – według opinii sędziego i całego świata, nikt trzeci nie brał udziału w tym wydarzeniu.

   Kilka lat później do cienia człowieka, jaki z Martina pozostał, dzwoni telefon. Nieznajoma staruszka twierdzi, że może pomóc udowodnić mu, że jego żona nie była dzieciobójczynią i samobójczynią. Policjant wkracza na statek, gdzie swoje ostatnie dni spędzili jego bliscy i zostaje złapany w pułapkę, o której nawet nie mógłby śnić w najgorszych koszmarach.

„Ostatni peeling przechodził rok temu, kiedy dwaj Słoweńcy przeciągnęli go twarzą po asfalcie na parkingu restauracji przy autostradzie.”

   Właściciel statku, niezwykle bogaty i wpływowy człowiek nakazuje mu rozwiązać zagadkę Pasażera 23 – dziewczynki, która zaginęła pewnej nocy, gdy statek był na pełnym morzu i wróciła nie wiadomo skąd kilka tygodni później. Jeżeli Schwartz powie komukolwiek o dziewczynce i o tajemniczych zaginięciach wielu osób, o których przekupione media milczały, zostanie oskarżony o jej porwanie i zgwałcenie. Problem w tym, że dziesięcioletnia dziewczynka cierpi na stres pourazowy i ciężko jest do niej w jakikolwiek sposób dobrzeć; dodatkowo na statku zaczynają dziać się niepokojące rzeczy a uwięziony na nim Schwartz nie wie do kogo może zwrócić się o pomoc.

   Całą książkę pochłonęłam w dwa wieczory – co biorąc pod uwagę mój ostatnio chroniczny brak czasu na czytanie – jest imponujące i świadczy jedynie o tym jaka dobra jest ta książka. Autor potrafi zachęcić i skubany przy każdej końcówce rozdziału, kiedy to stwierdziłam, że pora już iść spać, potrafił tak mnie zaciekawić i zamotać, że na drugi dzień chodziłam z workami pod oczami, ale za to byłam zaspokojona czytelniczo. Czego się nie robi dla własnej przyjemności...

„Z życzeniami jest pewien problem. Tylko te niewłaściwe natychmiast się spełniają.”
 
   Głównego bohatera nie da się lubić i to w nim lubię; nie jest przesłodzony, nie jest przystojny, nie zachwyca, nie ma chłopięcego uroku ani ironicznego poczucia humoru. Jest całkowicie przeciętny i lekko denerwujący z tą jego ciągłą depresją i chronicznym zmęczeniem – lecz mimo to muszę przyznać, że jest w nim coś nieuchwytnego co sprawia, że nie można przejść obok niego obojętnie. A to w głównych bohaterach jest najważniejsze – to, że potrafią intrygować.

   „Pasażer 23” to thriller, który już od pierwszego zdania trzyma czytelnika w uścisku mocnego napięcia i ciężko jest tego uczucia się pozbyć; nawet zakończenie nie uspokaja, wręcz przeciwnie – jakiś czas po skończeniu lektury chodziłam jakaś nieswoja, zaszczuta przez ogrom okrucieństwa, jaki był w książce przedstawiony. Ale to komplement, nie zarzut, bo – wiadomo – książka nie może wobec emocji czytelnika być obojętna; ona musi je łechtać, podrażniać.

   Jeśli szukacie dobrego thrillera osadzonego w nietypowym miejscu, bo na statku, to polecam Wam „Pasażera 23”. Nie będziecie zawiedzeni.  


"Beta", która mnie zawiodła i rodzę ósemki. Czyli post o bólu.

$
0
0


  Bywa czasami w życiu tak, że człowiek bardzo czegoś pragnie. Myśli o tym dzień i noc, obiecuje sobie, że kiedy zdobędzie już swojego Świętego Graala to będzie człowiekiem spełnionym i szczęśliwym. Niekiedy jednak później okazuje się, że złoto było pomalowane farbą, która odpryskuje a cała cudowność tej rzeczy była … cóż, niecudowna.

   Ponad rok marzyło mi się, żeby przeczytać książkę Rachel Cohn, „Beta”. Moje marzenie w końcu się spełniło – ba! Miałam okazję przeczytać od razu i kontynuację, ale okazało się, że niektóre marzenia powinny pozostać niespełnione. 
Dzisiejsza recenzja będzie krótka, bo jak coś człowieka boli, to nie warto długo nad tym dywagować. A o bólu to ja coś wiem*


   W świecie jaki wykreowany jest w książce, nic nie jest takie, jakie znamy. Nauka i medycyna rozwinęły się na tyle, aby móc tworzyć klony, służące bogatym ludziom jako pokojówki, służący, kucharze a niekiedy – maskotki. Klony były o tyle „dobre i przyjemne”, że w przeciwieństwie do ludzkich pracowników nie narzekali, nie żądali podwyżek, nie brali urlopów a całą pracę wykonywali z uśmiechem na twarzy i byli na każde zawołanie swojego pana.
Elizja była takim klonem, któremu trafiło się być maskotką bogatej rodziny; właścicielka traktowała ją jako córkę, którą może się pochwalić przed bogatymi koleżankami. Przez pierwsze tygodnie Elizja była klonem idealnym, oddanym całej rodzinie; jedyne co mogło niepokoić ją samą to to, że – w przeciwieństwie do innych klonów – czuła smaki jadanych potraw. Nikomu jednak o tym nie mówiła, bo wie, co dzieje się z klonami, które w jakikolwiek sposób się wyróżniają – są likwidowane.

   Wszystko zmienia się, gdy spotyka Tahira i zaczyna odczuwać ludzkie emocje, które – podobnie jak smak – nie są domeną dla perfekcyjnych klonów. Dziewczyna zaczyna walczyć pomiędzy tym co właściwe a tym co dobre.... tylko co tak naprawdę jest właściwe w tym pokręconym świecie? Dostosowanie się czy walka z tym, co dla nas wydaje się pewną formą niewolnictwa?

   Pewien czas później Elizja dowiaduje się, że posiada duszę i że została wyhodowana z genów Zhary, która nadal żyje; Zhara jest członkinią grupy buntowników, którzy walczą z tym dziwnym światem, na którym przyszło im żyć. Dodatkowo, całkowicie irracjonalnie nienawidzi Elizji, której nawet nie zna i wie o niej tylko tyle, że obie mają ten sam łańcuch DNA. Pierwsza (bo tak ją nazywają) jest dość buntowniczą osóbką a jej charakter daleki jest od spokoju joginów i od opanowania buddyjskich mnichów. Jest wybuchowa, miałam wrażenie, że samej autorce z trudem było ją kontrolować, co niestety jest kolejnym minusem tych książek –  Rachel Cohn dała trochę za dużo swobody swoim bohaterom i w pewnym momencie przestała mieć władzę nad tym co pisze. A może po prostu jej się znudziło i pisała byleby tylko już skończyć?

   O ile tom pierwszy dało się czytać – opornie, bo opornie, ale się dało – to o tyle drugi był zbyt... przytłaczający, zbyt patetyczny, zbyt górnolotny. Dialogi bohaterów odbierałam jako zbyt wzniosłe, ich myśli jako myśli starców a nie nastolatków a ich zachowanie było często niezrozumiałe i nielogiczne.

„- Zrozumiałem, dlaczego akwinowie uprawiają seks tylko wtedy, gdy chcą się związać na całe życie. Czuję się teraz tak blisko z tobą związany. Nie wyobrażam sobie jak dam radę wyjechać do Uni-Milu.”

Ja rozumiem romantyzm, naprawdę. Ja nawet lubię romantyzm, ale gdybym usłyszała taki tekst od narzeczonego to chyba wybuchnęłabym nieposkromionym śmiechem a później zaczęłabym szukać śladu po wkłuciu, bo ktoś musiałby go nieźle odurzyć.

Niestety cała akcja została zakryta przez dziwną, niepokojącą miłością nastolatków, którzy sami nie wiedzą czego chcą i próbują udawać dorosłych, chociaż bliżej im do przedszkola, niż do poważnego życia. Cóż, być może mój starczy i podeszły wiek to sprawia, że czytanie o niespełnionej miłości, która miała być na śmierć i życie (mimo, że zakochani mieli po lat 16 i znali się dwa tygodnie) jakoś mnie już nie rajcuje. Chyba dorosłam a Rachem Cohn mi to uświadomiła.


Dziękuję, Rachel Cohn! Ale nie pisz już więcej książek.  

*zastanawiacie się pewnie co ja o bólu wiem. Otóż wiem wiele, bo obecnie wyżynają mi się jednocześnie dwie ósemki - górna i dolna, obie po tej samej stronie. W nocy w zasadzie nie śpię, bo boli, w dzień w zasadzie drzemię tylko wtedy, gdy nafaszeruję się lekami i chwilowo nie boli, ale wtedy mama mnie budzi i narzeka, że się faszeruję lekami. Włosy mi oklapły, nie pomagają żadne odżywki ani olejki, skóra mi zszarzała a pół szczęki napuchło i nawet gdybym umiała się malować, to nie wiem czy potrafiłabym to zakryć.
Pani dentystka pocieszyła mnie, że górną ósemkę już czuć pod palcem i tylko patrzeć jak wystawi główkę i  będzie wśród nas (czuję się, jakbym rodziła). Dolna niestety jest dopiero gdzieś w połowie drogi i nie obejdzie się chyba bez chirurga szczękowego. Na razie mam antybiotyk, który jest tak wielki, że nie da się go połknąć a jak wspaniałomyślnie przecięłam go na pół to myślałam, że z goryczy wyzionę ducha. Dlaczego antybiotyki nie mogą mieć smaku czekolady? Ludzie, potrafimy latać na księżyc a nie potrafimy zrobić dobrego antybiotyku?!
No, to się wyżaliłam. Tego mi było trzeba. 

Chcecie poznać moją ulubioną książkę? "Pan srebrnego łuku" David Gemmell

$
0
0

   Trzymam w dłoniach pierwszą część serii, która kilka lat temu wkradła się do mojego serca i do dzisiaj wiedzie tam prym, jako najlepsza trylogia jaką kiedykolwiek czytałam. Nie ma tam ani wampirów, ani statków kosmicznych, ani wilkołaków a i wróżkę ciężko jest w tej powieści uraczyć. To historia o historii; piękny hołd oddany tym, którzy kilkaset lat temu żyli na tej samej ziemi co my a która wyglądała całkiem inaczej, niż na dzisiejszych widokówkach. To trylogia o odwadze, o męstwie i o strachu, który niczym cień podążał za największymi bohaterami. Niektórzy by powiedzieli, że to książka o herosach i o bogach, którzy zeszli na ziemię. Ja twierdzę, że to powieść o zwykłych ludziach, którzy swoim oddaniem i dobrem przewyższyli bogów i którzy płacili słoną cenę za swoje przekonania.

   A o czym jest cała historia? Ah, boję się, że jak usłyszycie o czym, to z miejsca stwierdzicie „to nie dla mnie”. Bo my, ludzie, tak już mamy, że zamykamy się w czterech ścianach swoich zainteresowań i boimy się wyjrzeć spoza tych ścian, żeby czasami nas nie pacnęła świadomość, że na świecie jest o wiele więcej lepszych i piękniejszych rzeczy, niż nam się wydaje.
   Część z was stwierdzi, że zbytnio kojarzy się wam to z historią, inni z miejsca machną ręką, bo nie uświadczy w tej trylogii przegryzania wargi i picia ludzkiej krwi a jeszcze niektórzy pokręcą nosem, bo to trylogia a trylogie się długo czyta. Ale, przekonam was czy nie, płynę dalej.

   „Pan srebrnego łuku” to historia o Troi. O mieście skarbów i herosów, gdzie złote mury okalające miasto były tak wysokie, że ci, którzy kryli się za nimi, czuli się bezpieczni i niezwyciężeni, niczym sami mieszkańcy Olimpu. To powieść o tym jak męska chciwość i żądza poniosła na śmierć miliony, o tym jak delikatna i słodka może być miłość.
   Heliakon, główny bohater, nazywany był Nieustraszonym. Jego statki były niezniszczalne a bitwy przez niego toczone nigdy nie kończyły się dla niego porażką. Jego słowo było świętością a opinia, która podążyła kilka kilometrów przed nim, sprawiała, że nieznajomi drżeli na jego widok. Jednak ci, którzy go znali, wiedzieli, że Heliakon jest tak naprawdę człowiekiem niezwykle dobrym, mądrym i sprawiedliwym. I że zabijał tylko wtedy, gdy musiał. Lub wtedy, gdy zabito jego przyjaciela.

   „Pan srebrnego łuku” to książka, która udowodnia, że jedna postać może zmienić całe oblicze historii; bo większość z was kojarzy „Iliadę” - Parys zakochał się w pięknej Helenie i z tego powodu wybuchła dziesięcioletnia wojna, której największą ofiarą stała się wielka i wspaniałą Troja. Historia banalna, prosta i wyzuta z innych, niż miłość, emocji. David Gemmell do swojej opowieści dołączył jednego mężczyznę, który zmienił całkowicie oblicze całej tej legendy. Heliakon był jednocześnie przyjacielem Hektora i ukochanym jego żony, Andromachy, którą poznał chwilę przed trojańskim księciem. Był też przyjacielem Odyseusza a jego zna większość z was, chociażby z lekcji języka polskiego. Tyle tylko, że tamten Odyseusz był ponury i nieprzystępny. Ten, który pojawia się w książce Gemmella jest Odyseuszem rubasznym, radosnym i niezwykle wręcz inteligentnym. To gawędziarz, który doskonale zdawał sobie sprawę, że jego jedyną zaletą jest magiczne wręcz opowiadanie historii; a jako człowiek mądry wiedział, że jest to dar, który zniweluje braki w jego urodzie czy urodzeniu. I dzięki temu został królem Itaki, bogatym i szczęśliwym, który ciągle snuł barwne historie, opowiadane później z pokolenia na pokolenie.

   Priam, wielki i potężny król Troi, miał ponad pięćdziesiąt dzieci, jednakże z tej gromadki cenił jedynie dwójkę z nich; Hektora, który był niezwyciężony w bitwie i Kreuzę, która równie jak ojciec kochała złoto i władzę. Reszta dzieci mogłaby dla niego nie istnieć; w pierwszej części trylogii jest to bardzo widoczne, w szczególności wobec Laodike, która chciała być kimś ważnym dla swojego ojca, jednak ten traktował ją gorzej niż zwykłą niewolnicę. Zresztą Priam był zbyt zajęty zabieganiem o względy swojej własnej synowej – Andromachy – i nie zauważał nawet własnej żony, która była równie okrutna jak on. I być może właśnie z tego powodu wytrzymali razem tyle lat i spłodzili dzieci, o których świat pamięta do dziś. Bo i Hektor i Kasandra, która przewidywała przyszłość, znani są do dzisiaj; a tylko garstce ludzi udaje się pozostać w ludzkiej pamięci przez wieki. 

   W pierwszej części trylogii cały konflikt pomiędzy Troją a władcą Myken, Agamemnonem, dopiero się zaczyna rodzić; do wojny jeszcze daleko i autor daje czytelnikom możliwość, by poznać i zweryfikować, których bohaterów będzie się opłakiwać a którym życzyć się będzie śmierci. Gemmell tworzy grunt, by na nim przeprowadzić później ogromną bitwę, która zmieni całkowicie oblicze starożytnego świata; a kto wie, czy tamta wojna nie miała wpływu na to kim jesteśmy dzisiaj i jak przyszło nam żyć.

   To książka o bitwach, o chwale, o zdradach i o miłości; to niesamowity obraz, który stworzył człowiek, który zmarł niemal dziesięć lat temu. David Gemmell miał niesamowitą wyobraźnię a jego talent i kunszt pozwoliły stworzyć mu historię, która zachwyca; jego opisy są tak realistyczne, że czytając ma się przed oczami Wielką Zieleń, wspaniałe złote mury Troi, pod stopami czuje się gorący piasek i zaczyna się wierzyć, że Posejdon faktycznie włada całym morzem. Po kilku stronach można poczuć na twarzy oddech morskich fal a Andromacha i Heliakon stają się nagle jakby znajomi i bliscy.
   Mam nadzieję, że teraz – po drugiej stronie – David Gemmell może podróżować po Wielkiej Zieleni i biesiadować z tymi, których powrócił do życia w swoim dziele. Wierzę, że Odyseusz opowiada mu o swoich niesamowitych przygodach a Heliakon nalewa mu najlepszego wina do kufla. Mam nadzieję, że odnalazł on swoje miejsce. Swoją Troję.


#Jeżycjada - "Imieniny" Jak byście zareagowali na wiadomość, że wasz sąsiad to homo sapiens?

$
0
0

Współcześnie niezbyt chętnie obchodzi się imieniny; to raczej urodziny są huczniej obchodzone (a imieniny to tylko pretekst do picia.) Kiedyś jednak było inaczej – to świętowanie dnia swojego imienia było okazją do rodzinnych spotkań i do pałaszowania słodkich tortów. Świętowali również Borejkowie, którzy dwunasty tom Jeżycjady rozpoczęli od hucznego powitania Natalii, która wróciła z Cypru i świętowania imienin Grzegorza, męża Gabrysi. Dodatkowo imieniny te świętował także ich syn, Ignacy Grzegorz, pięcioletni prymus, który – co przyznaję ze smutkiem – bardzo mnie irytował, jako jedyny bohater tej serii. Nawet Janusza Pyziaka darzyłam większą sympatią niż tego małego kujonka.
Szczególnie, że ramię w ramię z nim dorastał syn Idy- Józinek, który Ignacego Grzegorza nie znosił. A że ja Józinka uwielbiam, to nie mogę lubić kogoś, do którego on pałał dziecięcą nienawiścią, prawda?


Róża Pyziak, najstarsza córka Gabrysi, dorasta; a dorastanie w domu, gdzie miesza się tak wiele charakterów nie może być łatwe. Po pierwsze, wszyscy nadal uparcie nazywają ją Pyzą a to przezwisko nie przystoi młodej damie, która ma już lat szesnaście! Po drugie, łagodna i grzeczna Pyza nie potrafi się zbuntować jak na nastolatkę przystało, dlatego to jej dorastanie jest nieco trudniejsze niż innych. Bo jak człowiek z powodu buzujących hormonów wybuchnie, krzyknie i tupnie nogą to mu lżej a jak musi to w sobie tłumić i przywoływać na twarzy słodki uśmiech, to mu ciężko i trudno. I wtedy młody człowiek męczy się w środku siebie.

„Nie ma żadnego „ja”, pomyślała Gabrysia Nie ma żadnego „ty”, bo sami w sobie nie istniejemy. Swoje istnienie czerpiemy z wzajemnej zależności wszystkich od wszystkich i wszystkiego od wszystkiego. Jesteśmy- jednym.”

Pyza, jako osoba mało asertywna, nie potrafi także odmówić żadnej prośbie. Gdy więc trzech braci Lelujków zaczyna się w niej durzyć i po kolei zapraszać ją na „niby-randki”, dziewczyna nie odmawia tylko wędruje na spotkania, mimo że nie do końca ma na to ochotę. W przeciwieństwie do swojej młodszej siostry Laury, która z chęcią wybrałaby się gdziekolwiek z przystojnym Wiktorem Lelujką – lecz ten nie zwraca na nią uwagi, zapatrzony w starszą Pyziakównę. To jawne ignorowanie doprowadza Laurę do szału a powinniście wiedzieć, że kiedy ta dziewczyna się denerwuje to drżą same góry. Dorastająca cicha Pyza i wybuchowa, dziecinna jeszcze Laura – oj, to połączenie jest nieziemską mieszanką wybuchową.

Ah, obiecałam wam powiedzieć czy Natalia i Robert Rojek w końcu zostali parą. Otóż nie – Natalia po powrocie z rocznego wyjazdu zaręczyła się (trochę wbrew sobie) z Nerwusem, który swego czasu przykuł się do niej kajdankami. Robrojek odszedł jak niepyszny, ze złamanym sercem i urażoną dumą...

„To oznacza, że wszechświat rozszerza się wolniej a zatem jest starszy, niż sądziliśmy. Nieskończoność. Strumień czasu, Różo. Chciałbym przebyć z tobą ten krótki odcinek wieczności, jaki jest nam dany. Tych kilkadziesiąt zaledwie lat.”

Wspomniałam na początku, że w tej części hucznie obchodzone są imieniny niektórych bohaterów; także i Gabrieli, która w prezencie od swojego męża otrzymała w prezencie zmywarkę. Nigdy nie pomyślałabym, że ten cud techniki, który ratuje nasze dłonie od detergentów i zmęczenia może stać się kością niezgodny pomiędzy dwoma mężczyznami, którzy w swoim życiu nie zmyli więcej niż kilka talerzy. Ale Grzegorz i jego teść, Ignacy Borejko awanturowali się tak ostro, że przecierałam oczy ze zdumienia, że ci dwaj łagodni mężczyźni potrafią drzeć ze sobą koty. Oczywiście wszystko odbywało się kulturalnie i z zastosowaniem łacińskich zwrotów a zakończyło się padnięciem w sobie ramiona, nie mniej jednak muszę przyznać, że pani Musierowicz potrafiła mnie zaskoczyć.

A na koniec mam do was pytanie, które to Róża i Laura zadawali przechodniom: 
Jak byście zareagowali na wiadomość, że wasz sąsiad to homo sapiens? Piszcie w komentarzach!

"Poza czasem szukaj" Katarzyna Hordyniec i majówka, czyli jadę oglądać świstaki!

$
0
0

   Zapewne wiele z was jest w długoletnich związkach; bywa lepiej, bywa gorzej, mniej i bardziej romantycznie. Nie da się jednak zaprzeczyć, że z biegiem czasu do związku wkrada się stabilizacja – i w tym momencie, gdy rozsiądzie się wygodnie pomiędzy dwojgiem ludzi, zaprasza codzienność i razem tak trwają, rozrzucając wrednie skarpetki, co irytuje kobietę i plamiąc tuszem do rzęs ulubioną bluzkę mężczyzny.
W momencie, gdy zjawia się stabilizacja, pojawia się także wybór; bo niektórym za mało jest codzienności, normalności i wspólnego życia; niektórzy chcą ciągłego uczucia przyspieszonego pulsu, dreszczyku emocji, smaku nowego, nieznanego owocu. I wtedy ludzie się rozstają i szukają nowych partnerów aż dorosną do zaakceptowania stabilizacji.

   Helena Miła była w długoletnim związku z mężczyzną dobrym, miłym i uczciwym. Mieszkali razem w niewielkim miasteczku, Helena pracowała w tamtejszej gazecie i wszystko byłoby dobrze i bajkowo, gdyby nie to, że pewnego dnia kobieta stwierdziła, że ona chce od życia czegoś więcej. Zerwała z narzeczonym, wyprowadziła się ze swojego małego miasteczka do samej Warszawy i znalazła pracę w ogromnej firmie zajmującej się zagraniczną prasą. Ah a ja naiwnie myślałam, że era bohaterek, które są dziennikarkami dawno już minęły. W czasie imprezy integracyjnej, podczas której Lena skupia się głównie na tym, aby nie pobrudzić się sałatką z zielonkawym sosem, zauważa ją Juliusz – starszy mężczyzna, który z miejsca stwierdza, że pożąda Rudej Lisicy, jak nazwał ją w swoich myślach. Warto tutaj wspomnieć, że główna bohaterka jest naturalnym rudzielcem, z piegami i rumieńcami na policzkach, jednakże ma także pięknie zaokrąglone kształty, co skutecznie zamienia ewentualne roszczenia na temat jej wyglądu w najbardziej wysublimowane komplementy.

   Później wszystko toczy się całkiem rutynowo – mijają się ciągle, bywają w różnych miejscach o różnym czasie a jednak ciągle o sobie myślą. Co ciekawe – kobieta myśląc o Juliuszu nie ma przed oczami wizji ich wspólnego ślubu i gromadki dzieci, jak to zazwyczaj bywa, ale gorące sceny łóżkowe, które mogłyby się między nimi wydarzyć. Nowość na polskiej scenie literatury dla kobiet, prawda?

   Lekko irytowała mnie sama główna bohaterka, która przeżywała ciągle, że miała w życiu tylko jednego partnera w łóżku i że nie potrafi przyciągać do siebie facetów. Problemy lekko banalne i dziecinne, szczególnie, że w międzyczasie Helena dość odważnie fantazjuje o Juliuszu i o tym co z nim będzie robiła w łóżku. Ah i jeszcze jedno; główna bohaterka nazywała swojego nowego znajomego "Jul", co działało na mnie - z niewiadomych powodów - jak płachta na byka. I pojęcia nie mam czy wymawia się to "Jul" czy raczej "Dżul"? 

   Na okładce książki widnieje pytanie "Każdy sięgnąłby po taką miłość. A ty?" Z żalem stwierdzam, że po taką miłość bym nie sięgnęła, bo wydawała mi się zbyt kanciasta, zbyt skupiona na temacie łóżka i koloru włosów łonowych. Być może niektóre wielkie uczucia rozpoczynają się od takich chwil a ja po prostu jestem inaczej doświadczona przez życie.

   Przyznam szczerze, że mam z tą książką problem. Niby czytało mi się ją miło i przyjemnie, niby dałam radę przełknąć te rozważania Juliusza na temat koloru włosów łonowych Heleny, ale jednak czuć było, że jest to debiut; bezsprzecznie autorka musi jeszcze trochę nad swoim stylem popracować, stonować emocje, które są niezwykle żywe i których jest odrobinę za dużo. A nadmiar emocji, które czytelnika przytłaczają nie jest niczym dobrym; trzeba znaleźć balast, proporcję idealną i wierzę, że przy kolejnej książce pani Kasi się to uda.
   Jeśli macie ochotę na coś lekkiego i emocjonalnego, to przeczytajcie. 


   PS – W sobotni poranek wyjeżdżam w góry na majówkę, ale się nie martwcie – w niedzielę postaram się naskrobać do was kilka słów a może i pokażę wam zdjęcie mojej przepięknej buźki na tle górskich szczytów. Jeśli jednak będę uparcie milczeć, oznaczać to może, że wściekła, rozbudzona kozica mnie zaatakowała i przegrałam nierówną walkę. Albo że postanowiłam zamieszkać w górach razem z nowo poznaną rodziną świstaków.

   Życzę wam udanej majówki i pięknego słońca! A wszystkim maturzystom chęci do nauki, bo wiem, że niezwykle ciężko jest siedzieć nad funkcjami i sinusami, gdy za oknem jest cudowna pogoda. Ale trzeba, później za to będziecie mieć wakacje aż do października! 


Viewing all 362 articles
Browse latest View live