Quantcast
Channel: naczytane.blogspot.com
Viewing all 362 articles
Browse latest View live

STOSISKO! - czyli kiedy ja to wszystko przeczytam?

$
0
0


Bez żadnych wstępów, od razu przejdę do prezentacji:

JOHN IRVING, Regulamin tłoczenia win, egzemplarz własny - Sierociniec prowadzony przez doktora Wilbura Larcha to nietypowa placówka. Kobiety przyjeżdżają tu, żeby urodzić i zostawić niechciane dzieci lub poddać się zabiegowi przerwania ciąży. Jest to zarazem dom Homera Wellsa, który po kilku nieudanych próbach zamieszkania z rodziną zastępczą postanawia zostać w ośrodku i kształcić się pod okiem ukochanego opiekuna. Jednak przyjazd dwójki młodych ludzi wszystko odmieni. Da początek dramatycznej inicjacji, która pozwoli chłopcu w pełni ukształtować swoją osobowość i pogląd na świat.


ARNE DAHL, Gorące krzesła, egzemplarz recenzencki - Detektywi Opcopu – specjalnej jednostki Europolu z Hagi – z Paulem Hjelmem na czele muszą wyjaśnić nietypową sprawę i powiązać ze sobą jej makabryczne wątki. W różnych częściach Europy dochodzi do nagłych i zaskakujących zgonów. Na światło dzienne wychodzą przerażające eksperymenty na ludziach prowadzone w imię nauki. Przetrzymywani na wyspie ludzie z głodu zaczynają zjadać się nawzajem.
Paulowi w śledztwie pomagają policjanci z całej Europy, między innymi Marek Kowalewski – warszawski gliniarz od papierkowej roboty, który zwalczał przestępczość gospodarczą w Europie Wschodniej.

LUCY FERRISS,  Utracona córka, egzemplarz z biblioteki - Brooke O'Connor jest spełnioną kobietą, szczęśliwą żoną i matką. Wbrew oczekiwaniom męża i jego krewnych kategorycznie sprzeciwia się pomysłowi powiększenia rodziny. Kiedy w mieście niespodziewanie zjawia się Alex, chłopak Brooke z czasów liceum, Sean zaczyna podejrzewać żonę o romans.

IZABELLA FRĄCZYK, Siostra mojej siostry, egzemplarz z biblioteki - Hanka – owoc romansu matki z żonatym mężczyzną – wiedzie bardzo skromne życie w bieszczadzkiej wiosce, dopóki na jej drodze nie staje przyrodnia siostra, o której istnieniu dziewczyna nie miała pojęcia. Spokojna dotąd egzystencja bohaterki w jednej chwili staje na głowie, a ona sama niespodziewanie ląduje w samym centrum światka stołecznych celebrytów. Czy wychowana na głębokiej prowincji dziewczyna podoła wyzwaniom, czy też położy uszy po sobie i bogatsza o niecodzienne doświadczenia powróci na stare śmieci?

ANNA QUINDLEN, Do ostatniej łzy, egzemplarz z biblioteki - Mary Beth Latham jest żoną lekarza i matką trójki dzieci: siedemnastoletniej Ruby i nieco młodszych bliźniaków – Maxa i Alexa. Chociaż prowadzi swój biznes (niewielką firmę zajmującą się projektowaniem ogrodów), jej życie kręci się przede wszystkim wokół dzieci – ich sukcesów, porażek, zawodów miłosnych, szkolnych osiągnięć, lekcji muzyki, treningów piłki nożnej. W domu Lathamów niemal zawsze są goście – koledzy chłopców, przyjaciółki Ruby, najczęściej jednak odwiedza ich Kiernan, chłopak Ruby zakochany w niej do szaleństwa. Choć Mary Beth nie szczędzi ironicznych słów pod adresem swojej rodziny, w gruncie rzeczy jest szczęśliwą, spełnioną, czasem tylko nieco przepracowaną kobietą. Aż do chwili, gdy rodzinę dotyka niewyobrażalna tragedia…

J.D. ROBB, Celebryci i śmieć, egzemplarz z biblioteki - Porucznik Eve Dallas nie przepada za imprezami towarzyskimi, ale w miarę dobrze się bawi na pełnym celebrytów przyjęciu, wydanym z okazji przystąpienia do kręcenia filmu opartego na jednej z głośnych spraw przez nią prowadzonych. Wprawdzie czuje się nieco dziwnie, obserwując aktorkę, która się w nią wcieliła i wygląda, jakby była jej dawno zaginioną siostrą-bliźniaczką. Ale zupełnie przestało jej być do śmiechu, kiedy się okazuje, że aktorka grająca Peabody, utonęła w basenie sportowym na dachu luksusowego domu, należącego do reżysera.
Utalentowana, lecz arogancka i powszechnie nielubiana K.T. Harris wywołała podczas kolacji gorszącą scenę. Kilka godzin później już nie żyła, a Eve ochoczo uwalnia się od szpilek i zakłada kaburę z bronią, żeby wystąpić w roli, do której jest stworzona: policjantki.

DEAN KOONTZ, Niezniszczalny, egzemplarz z biblioteki - Porucznik Eve Dallas nie przepada za imprezami towarzyskimi, ale w miarę dobrze się bawi na pełnym celebrytów przyjęciu, wydanym z okazji przystąpienia do kręcenia filmu opartego na jednej z głośnych spraw przez nią prowadzonych. Wprawdzie czuje się nieco dziwnie, obserwując aktorkę, która się w nią wcieliła i wygląda, jakby była jej dawno zaginioną siostrą-bliźniaczką. Ale zupełnie przestało jej być do śmiechu, kiedy się okazuje, że aktorka grająca Peabody, utonęła w basenie sportowym na dachu luksusowego domu, należącego do reżysera.
Utalentowana, lecz arogancka i powszechnie nielubiana K.T. Harris wywołała podczas kolacji gorszącą scenę. Kilka godzin później już nie żyła, a Eve ochoczo uwalnia się od szpilek i zakłada kaburę z bronią, żeby wystąpić w roli, do której jest stworzona: policjantki.

AGATKA CHRISTIE, Dziesięciu Murzynków, egzemplarz z biblioteki - Dziesięć osób, każda podejrzana o morderstwo, zostaje zaproszonych przez tajemniczego gospodarza do domu na wyspie. Gdy ginie druga osoba, goście szybko zdają sobie sprawę, że to, co początkowo uważali za nieszczęśliwy wypadek, jest robotą zabójcy. Postanawiają odkryć jego tożsamość, ale okazuje się, że nikt nie ma alibi. Odizolowani od społeczeństwa, niezdolni do opuszczenia miejsca pobytu, umierają jeden po drugim w sposób opisany w dziecięcej rymowance, która wywieszona jest w ich pokojach.

EILEEN GOUDGE, Zastępcza żona, egzemplarz z biblioteki - Camille Harte, prowadząca eleganckie biuro matrymonialne na Manhattanie, niejedno przeszła w życiu. Jako mała dziewczynka straciła matkę i trafiła pod opiekę wiecznie nieobecnego ojca. Jako czterdziestoparolatka ma na swoim koncie pozornie wygraną walkę z rakiem, podczas której jej mąż Edward nie najlepiej poradził sobie z samotnym ojcostwem. Kiedy następuje nawrót choroby, Camille postanawia wykorzystać swoje doświadczenie i wiedzę zawodową, by zapewnić dzieciom stabilność, a mężowi szczęście. Próbuje znaleźć kobietę, która godnie zastąpi ją po śmierci.

IAN THORNTON, O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty, choć wcale tego nie chciał,  egzemplarz recenzencki - Sarajewo przed I wojną światową. Johan Thoms, student tamtejszego uniwersytetu, zostaje kierowcą generała Potiorka (postać autentyczna, gubernator Bośni). I to właśnie on prowadzi samochód z arcyksięciem Franciszkiem Ferdynandem i jego małżonką Zofią w czasie zamachu Sarajewie 28 czerwca 1914 r. Prowadżac, popełnia błąd, skręca w zaułek, z którego nie umie się wycofać, wtedy padają strzały. Thoms ucieka. Latami tuła się po Europie, wciąż obwiniając się o kolejno następujące dramaty. Historia sąsiaduje z groteską, tworząc porywającą błyskotliwą opowieść o szaleństwie XX wieku.

LUCA DOTTI, Audrey w domu, egzemplarz recenzencki - Dziecięce wspomnienia, rodzinne anegdoty, cytaty z prywatnych listów, rysunki, skrupulatnie spisywane i gromadzone przez gwiazdę Hollywood przepisy na ulubione dania, które zapewniły jej doskonałą sylwetkę i przeszło 250 niepublikowanych wcześniej fotografii z domowego archiwum! To wszystko składa się na wyjątkową książkę, którą porównać można jedynie z głośnymi przed kilku laty „Fragmentami” Marilyn Monroe.
Tym bardziej niezwykła to lektura, że ukazuje osobę zupełnie inną niż ekranowa Audrey-trzpiotka, którą wielbiły tłumy. Lucca Dotti tworzy portret spełnionej matki i żony, doskonałej kucharki, wielbicielki domowego ogniska, która gotowa była porzucić czerwony dywan dla rodzinnych kolacji i przyjęć w ogrodzie. Trzon książki stanowią osadzone w rodzinnym kontekście przepisy kulinarne. Są one jednak smakowitym, ale tylko pretekstem, niecodziennym sposobem na bezprecedensowe pokazanie prawdziwego życia legendy kina, poczynając od dzieciństwa spędzonego w Holandii podczas II wojny światowej, przez karierę w Hollywood, życie aktorki, matki i żony w Rzymie, aż po ostatnie lata spędzone na podróżach po świecie w roli ambasadora UNICEF.

SUE MONK KIDD, ANN KIDD TAYLOR, Podróże z owocem granatu, egzemplarz recenzencki - Niezwykły pamiętnik, w którym splatają się głosy matki i córki, stojących na rozdrożu życia. Pisząca wówczas "Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd zmaga się z kryzysem wieku średniego i przechodzi twórczą zapaść. Jej 22-letnia córka Ann ma złamane serce i nie wie co dalej począć ze swoim życiem. Książka jest kroniką ich wspólnej podróży po Grecji, Turcji i Francji, pełną lirycznych obrazów miejsc mitycznych i świętych w Atenach, Eleusis, Paryżu, Efezie, francuskim miasteczku Rocamadour. To także poruszający zapis więzi między matką a córką. Opowieść, której narratorki Sue i Ann są niczym współczesne Demeter i Persefona.

DANKA BRAU, Zabójczy urok blondynki, egzemplarz recenzencki - W ekskluzywnym hotelu pod Jasłem urlop spędza grupa znajomych. Wśród gości jest piękna młoda lekarka Anka Sosnowska wraz z narzeczonym oraz jego szesnastoletnim synem Patrykiem, a także Robert Orłowski z rodziną.
Czas odpoczynku zakłócają zdumiewające wydarzenia. Ktoś podrzuca martwą mysz do torebki Anki, a do jej łóżka trafia odcięty łeb psa. Kilka dni później w hotelu dochodzi do morderstwa...
Robert Orłowski rozpoczyna prywatne dochodzenie. Chce oczyścić syna z podejrzeń i poznać prawdę. Wkrótce morderca uderza ponownie...

JAMES McBRIDE, Ptak dobrego Boga, egzemplarz recenzencki - W 1857 roku ważą się losy stanu Kansas, rozdartego między zwolennikami niewolnictwa a jego przeciwnikami. Mały Henry Shackleford zrządzeniem losu zostaje wciągnięty w oko tego cyklonu. Porwany przez znanego abolicjonistę Johna Browna, włączony do jego armii obdartusów i głodomorów walczących z niewolnictwem, próbuje uniknąć śmierci przebrany za dziewczynę.

VICTORIA SCOTT, Kamień i sól, egzemplarz recenzencki - Tella ma za sobą przerażającą przeprawę przez dżunglę i pustynię. Nie może się już wycofać. W kolejnych etapach wyścigu zmierzy się z ukrytymi niebezpieczeństwami oceanu, mrożącym oddech górskim zimnem oraz… nowymi, pokrętnymi zasadami wyścigu.
Co jednak, jeśli niebezpieczeństwo leży jeszcze głębiej? Jak można ufać komukolwiek, skoro wszyscy mają jakieś sekrety? Co zrobić, gdy osoba, na której najbardziej polegasz, nagle przestaje cię wspierać? Jak wybrać między jednym życiem a drugim?

RACHEL COHN, Beta / Beta nowe pokolenie, egzemplarze recenzenckie - Zabójcze emocje w świecie klonów. 
Porywająca historia o odwadze i miłości rozgrywająca się w niemoralnym świecie, gdzie emocje są zakazane. Na rajskiej wyspie Dominium, zamieszkanej przez bogaczy, przeplatają się losy dwóch dziewczyn. Zhara jest Pierwszą, a Elizja jej klonem. Wydają się identyczne, ale wygląd może być bardzo mylący. Elizja odebrała Zharze wszystko, a nawet zajęła jej miejsce u boku ukochanego! Dlatego Zhara zrobi wszystko, by się jej pozbyć.
W końcu Elizja poznaje szokującą prawdę: choć jest klonem, posiada duszę, a jej Pierwsza żyje… Rozumie, że Zhara cierpi, widząc ją z Alexandrem, ale nie może z niego zrezygnować. Postanawia stanąć u jego boku i wraz z armią zbuntowanych klonów obalić panujące na rajskiej wyspie niewolnictwo. Nic jednak nie jest w stanie przygotować jej na tykającą bombę, która wbudowana jest w jej własny organizm. Czasu zostało niewiele, ponieważ termin jej „wygaszenia” jest coraz bliżej…

A oprócz tego, jeszcze stosik taki - 

- do mojego cotygodniowego cyklu o Borejkach. 

  Którą z recenzji najchętniej byście przeczytali? Piszcie! A ja idę czytać :)

#Jeżycjada - "Kłamczucha"

$
0
0

   Czas na drugą część Jeżycjady, tą chyba najbardziej znaną i uwielbianą przez wszystkich.
 Panie, panowie w liczbie znikomej, ale wiem, że jesteście – Kłamczucha.

   Aniela Kowalik nie miała w życiu łatwo; wystarczy wspomnieć, że przyszło jej być nastolatką w latach siedemdziesiątych XX wieku a to nic miłego dorastać wtedy, gdy w sklepach z ubraniami świecą pustki a nawet jeśli znajdzie się jakiś ładny sweterek, to z kolei świeci pustkami portfel.
   W dodatku Aniela zakochała się całkowicie i dramatycznie w przystojnym Pawełku z Poznania, z którym przyszło jej spędzić jedynie godzinę czasu, ale wiedziała, że ta godzina wystarczyła, by przeznaczenie połączyło ich na zawsze miłością bezwarunkową i wieczną. Niestety los nie wziął poprawki na fakt, że Aniela mieszkała nie w Poznaniu, ale w oddalonej Łebie a że urodziła się w czasach, kiedy pociągi jechały długo i wolno (w sumie nic się współcześnie nie zmieniło) to musiała pomóc losowi na własną rękę.

   W celu tym postanowiła zapisać się do Liceum Poligraficznego w Poznaniu, argumentując swoją decyzję tym, że od zawsze jej ukrytym marzeniem było zostać drukarzem; nic to że nie miała nawet pojęcia jak taką maszynę się włącza, ważne było to, że dzięki temu będzie miała okazję być blisko swojego ukochanego Pawełka.

   Aby nie musieć mieszkać w internacie, Anielka pewnego sierpniowego dnia pojawiła się na progu mieszkania powinowatego swojego ojca i oznajmiła wszem i wobec, że „już jest”. Powinowaty o imieniu Mamret, który był szacowanym lekarzem i jego żona Tosia, nie przypominali sobie wprawdzie, aby ktoś miał tego akurat dnia u nich być, ale skoro osóbka ta uparcie twierdziła, że tak było, to nie wygonili jej z domu. Aniela nie bez potrzeby została nazwana Kłamczuchą i aby zdobyć kąt u wujostwa przedstawiła im smutną historię życia dziewczyny, która chce się uczyć daleko od domu, gdyż w domu tym ojciec i jego młoda, dwudziestoletnia żona, każą jej opiekować się nowym dzieckiem i dla niej w ogóle nie mają czasu. I zrozumienia oczywiście.

   Tosia, jako matka dwojga rozkosznych, aczkolwiek brzydkich dzieci, z miejsca poczuła współczucie dla dziewczyny i nie minęło długo a Aniela już zajmowała miejsce w ich malutkim mieszkanku. Wprawdzie trochę przeszkadzał jej fakt, że Tomcio i Romcia – dzieci Mamreta i Tosi, chodzą za nią krok w krok i w ogóle jakieś takie głośne są, ale przecież te lekkie niedogodności da się znieść dla niego, dla Pawełka!

"- Pokaż – ciotka Lila podeszła do stołu. Ujrzała nierówne kulfony formujące się w zdanie: „Dorota ma jelito.” - Tomasz! Jakie znów jelito?
- Grube – mruknął syn chirurga.
- Dorota ma palto, palto, rozumiesz? A wiesz, dlaczego: ma palto, a nie: ma jelito?
- Bo idzie jesień – odparł Tomcio ze zniechęceniem.”

   Sęk w tym, że spotkany przypadkowo Pawełek nie dość, że jej nie poznał, to w dodatku zdawał się podrywać na Anielinych oczach inną! Dla nastoletniego serca byłoby to zdecydowanie zbyt wiele i większość dziewcząt na jej miejscu od razu wsiadłaby w pociąg i potulnie wróciła do Łeby, ale nie Aniela Kowalik. Bowiem z Anielą się nie zadziera, bo Aniela nie wierzy w przesłanie, że złość piękności szkodzi.

   Czytając z uciechą tą książkę pomyślałam w pewnym momencie, że nie prawdą jest to, że nastolatki zawsze, w każdej epoce bywają takie same. To, co „widziałam” w książce z roku 1979 a to, co widzę we współczesnych młodzieżówkach różni się jak Islandia od Ugandy; niby ziemia ta sama, niby ludzie podobni, ale jednak ich stosunek i podejście do życia jakby odmienne. Nie wyobrażam sobie Anieli ani Robrojka (tak, to w tej części po raz pierwszy możemy spotkać kochanego i poczciwego Roberta Rojka) w dzisiejszym świecie, chyba że w roli ofiar gnębionych przez wszystkich i wszystko. A wiecie dlaczego? Bo mieli swój pogląd na życie i wiedzieli z całą stanowczością, co w tym życiu chcą robić. Robert wiedział, że chce zająć się poligrafią a Aniela wiedziała, że pisany jest jej teatr. Natomiast współcześnie bohaterowie i nastolatkowie w ogóle, wstydzą się w ogóle powiedzieć na głos – lubię czytać! Chcę zdawać na medycynę! Chcę grać w 'Trudnych sprawach' i być gwiazdą 'Ranki w ciemno'!

   Bo obciachowo jest mieć dzisiaj plan na życie. Bo to nie przystoi nastolatkowi z krwi i kości, bo on powinien mieć wszystko daleko w poważaniu. I to mnie niestety lekko przeraża, bo skoro w ciągu czterdziestu lat zaszły takie zmiany to co nas czeka, kiedy będziemy babciami ze sklerozą, czytającymi po raz dwudziesty „Zmierzch”, bo będziemy zapominać, że Bella nas irytuje? Jak dogadamy się z własnymi wnukami?

   Oczywiście są wyjątki i być może tych wyjątków jest sporo. Mam nadzieję, że tak jest i że ja widzę tylko ją gorszą stronę, która stoi co piątek pod Biedronką i pluje na chodnik dodając krwiste „urwa” na widok dziewczyny z spodenkach bardziej kusych niż moje bikini na plażę.

   Aniela Kowalik, Robert Rojek, Janusz Pyziak (którego za wiele tutaj nie ma, ale w sumie u niego to cecha dominująca) i nawet Pawełek Kowalik – takich nastolatków lubię. Taką nastolatką chciałabym być, jeśli trafiłabym do piekieł i musiała raz jeszcze przechodzić przez fazę dojrzewania. Nie chciałabym mieć nic ze współczesnych bohaterek i bohaterów, którzy bardziej przejmują się swoją fryzurą niż tym, co sobą reprezentują. I dobrze, że jest taka „Kłamczucha” do której zawsze można wrócić i pomyśleć, że czasami "dawniej" znaczy lepiej.

"- Lubię was – szepnęła przez szybę do wszystkich miłych ludzi na świecie zapalających w tej chwili świeczki, całujących dzieci, jedzących zupę grzybową i karpia, dyżurujących w szpitalach i fabrykach, samotnie siedzących w pustych mieszkaniach i śmiejących się przy gwarnych  rodzinnych stołach. - Lubię was wszystkich.
I zobaczycie, że kiedyś się wam przydam.

Obiecuję wam to!”

"Regulamin tłoczni win" John Irving - piękna książka o trudnych wyborach

$
0
0


  Bywają takie książki, które zachwycają do głębi i które dotykają takich rejonów duszy, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Niestety, o takich książkach niezwykle trudno jest mówić, ponieważ wie się, że żadne słowa nie przekażą kunsztu autora ani jego słów.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością John'a Irvinga i rzec mogę, że jedynie sam autor mógłby w pełni doskonale zrecenzować swoją własną książkę; wiem, że nie podołam, ale spróbuję porwać się z motyką na słońce.

   Homer Wells od zawsze był sierotą; jako jeden z nielicznych lubił ten stan i kiedy znajdowali się dla niego rodzice adopcyjni nie tryskał zbytnią radością; jednak zawsze, gdy los z powrotem rzucał go do sierocińca w St. Cloud's, cieszył się, że wraca do domu. Do swojego miejsca i do trójki ludzi, którzy byli mu najmilsi pod słońcem.

   Ludźmi tymi były dwie siostry oddziałowe – Edna i Angela oraz doktor Wilbur Larch. Ich zadania były jasno i precyzyjnie określone – doktor Larch sprowadzał niechciane dzieci na świat a siostry nadawały im imiona, opiekowały się nimi i dawały im tyle miłości, ile tylko zdołały z siebie wykrzesać. Z imionami rzecz była dość nietypowa i groteskowa; zakochana w doktorze siostra Edna każdemu z nowonarodzonych chłopców nadawała imię, którego członem było „Larch”, Angela natomiast nazywała ich po swoich kotach, które miała w dzieciństwie. Dzień narodzin Homera przypadł na dzień, kiedy to siostra Angela nadawała imiona i w taki właśnie sposób otrzymał imię po nieżyjącym już futrzaku.

   To powieść o życiu Homera, które nie było ani łatwe ani kolorowe, lecz mimo to Homer starał się zawsze czerpać z niego tyle, ile się da. Zadowalał się i niewielkimi przejawami miłości i zrozumienia ze strony innych osób; chłonął ich sympatię i wcale nie oczekiwał więcej. Nie lubił przyrzeczeń, bo wiedział, że ich nie da się dotrzymać.
   Sierociniec w którym przyszło mu żyć był równocześnie ośrodkiem, gdzie kobiety „pozbywały” się dzieci; niektóre pozwalały przyjść im na świat a niektóre decydowały się na aborcję, by uniknąć społecznego potępienia i wstydu.

    „Regulamin tłoczni win” to kompletna, idealna, nieskończona, choć zakończona powieść. Trudno jest mi się do czegokolwiek przyczepić, grzechem byłoby zarzucić cokolwiek autorowi. Dotknął on nie jednego, ale aż dwóch kontrowersyjnych tematów i mimo to – ani nie chwilę nie oburzył mnie, nie przeraził, nie zniesmaczył. Niczego nie ukrywał przed czytelnikiem; kiedy trzeba było napisać o łyżeczkowaniu macicy i pozbyciu się „efektu zapłodnienia” po prostu to robił, nie bawiąc się w niuanse i niepotrzebne udawanie, że aborcja jest czym innym i czymś mniej brutalnym niż w rzeczywistości.

„Okres dojrzewania... czy nie wtedy po raz pierwszy w życiu stwierdzamy, że zostaliśmy dopuszczeni do strasznych sekretów, które koniecznie musimy ukryć przed tymi, którzy nas kochają?”

   Wilbur Larch jako młody lekarz przeciwny był wykonywaniu zabiegu aborcji; nie zgadzał się na to, może nie z powodu religijności i górnolotnych ideałów, ale dlatego, że etyka lekarska nie pozwalała mu na krzywdzenie żywej istoty. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy przyszła do niego kobieta z prośbą o aborcję a gdy ten odmówił, udała się do nielegalnego zakładu, gdzie okaleczono ją tak brutalnie, że zmarła w wyniku gorączki pooaborcyjnej. Wtedy właśnie Wilbur zadecydował, że kobiety chcące pozbyć się dziecka, zrobią to, bez jego pomocy czy z nią a on, jako lekarz, może ochronić je przed straszną, bolesną śmiercią. Czy jego postępowanie było dobre czy złe? Irving pozostawia osąd w rękach czytelnika; on jedynie przedstawia suche fakty, okraszone emocjami, jednak są to emocje bardzo subtelne, trzymane jakby na wodzy. One jedynie muskają czytającego, nie napierają, nie wylewają się falami; znajdują się w niepozornych słowach, w trzech kropkach stojących mężnie obok siebie i w drukowanych literach, które u Irvinga mają większe znaczenie, niż u kogokolwiek innego.

„Właśnie to odkrycie- że ośmiotygodniowy płód robi miny – uświadomiło Homerowi Wellsowi obecność duszy.”

   Homer był zapatrzonym w mistrza uczniem Wilbura i traktował go jak ojca; jednak w przeciwieństwie do niego nie rozróżniał płodu na taki, który można usunąć i na taki, którego usunąć się nie da, bo „już kopie”. Dla niego zawsze był to człowiek i Homer zdecydował się respektować jego prawo do życia już od samego początku. Jednak u Irvinga przeciwne stanowiska obu panów nie spowodowały między nimi awantur, kłótni i rozgoryczenia; dawali sobie prawo do swoich przekonań i do postępowania zgodnie ze swoim sumieniem. Dwa fronty nie spowodowały, że przestali czuć wobec siebie szacunek i coś na kształt ojcowsko-synowskich relacji.

„Homer Wells nie miał pretensji do doktora Larcha. Rozumiał, że istnieją w życiu sprawy skomplikowane, w których chodzi o coś więcej niż wskazanie winnego. Larch nie był zresztą niczemu winien: postępował zgodnie z własnym sumieniem.”

   I właśnie to u Irvinga mnie ujęło; nie tylko temat aborcji, ale także eutanazji, religii, polityki i spojrzenia na świat różnił, różni i będzie nadal różnił ludzi. Jednak trzeba pamiętać, żeby w tych odmiennych stanowiskach się nie zatracić. Każdy ma swoje zdanie, każdy ma swoje sumienie – najważniejsze jest jednak to, by o tym pamiętać i by nie karać drugiej osoby za jej poglądy. Jeśli ktoś jest za socjalizmem, to niech za nim będzie, nikt nie ma prawa karać go za to i wyzywać. Jeśli ktoś wierzy w słuszność eutanazji i chce w taki sposób odejść z tego ziemskiego padołu, zamiast cierpieć w agonii w oparach morfiny, to niech tak odejdzie. 

   Temat aborcji jest ciężki i zawsze kontrowersyjny i według mnie nikt nie ma prawa decydować czy ktoś ma prawo do życia czy też nie. Jednak nie jestem aborcji do końca przeciwna; uważam, że jeśli wiadomo jest, że dziecko urodzi się z wieloma wadami, które skazywać je będą tylko na cierpienie i wegetację to obowiązkiem matki jest te cierpienia skrócić i dać dziecku szansę przyjść na świat na nowo w przyszłości. Bo ktoś kiedyś pięknie powiedział, że dzieci, które się poroni nie są po prostu jeszcze gotowe przyjść na świat i pojawiają się kilka lat później. Ich się nie traci, one po prostu potrzebują czasu, bo świat nie jest na nie gotowy.

   Mimo naszych różnic w poglądach musimy się szanować. Nie musimy się rozumieć i nie musimy darzyć się sympatią. Jednak ważne jest, żebyśmy się szanowali. Tylko tyle i aż tyle chce nam powiedzieć Irving.

   Książkę serdecznie polecam a ja sama od dzisiaj wpisuję się w poczet fanów autora.  

"Chcę, żeby mój dom był radosny, pogodny, żeby był rajem w tym trudnym świecie." - "Audrey w domu" Luca Dotti.

$
0
0


   Audrey Hepburn. Niezaprzeczalna gwiazda starego kina, córka brytyjskiego bankiera i holenderskiej arystokratki. Aktorka, ikona stylu dawnych lat. Kobieta sukcesu. A także – o czym dzisiaj wszyscy zdają się zapominać – żona, matka i strażniczka domowego ogniska.

   Pierwsze zdanie tej biografii brzmi: „Nie znałem Audrey Hepburn.” Bez wątpienia jest to zdanie, którego nie powinien pisać ktoś, kto właśnie zaprasza nas w świat jej życia. Jednak drugie zdanie i kolejne wszystko już wyjaśniają – autor nie znał Audrey takiej, jaką znał ją świat. Nie wiedział nic o tej kobiecie z wielkiego ekranu, która podobała się wszystkim mężczyznom a kobiety wzruszała do łez. Obca dla niego była ta Audrey, która pojawiała się w magazynach i która wychodziła wieczorami na wystawne bankiety. Autor nie znał Audrey Hepburn – on znał swoją mamę.

   Luca Dotti to drugi syn aktorki, który jest owocem jej miłości z włoskim psychiatrą, Andreą Dotti. Napisał piękną, nietypową biografię swojej matki, którą kochał nad życie; brak jest w tej książce górnolotnych słów, zamiast nich znajdują się sceny ich dawnej codzienności a Luca skupia się przede wszystkim na przedstawieniu czytelnikom przepisów swojej matki, które każdy z nas może z łatwością przyrządzić we własnej kuchni, wpuszczając do niej zapach włoskich przypraw i niezwykły smaku, który oczaruje każdego.

   Syn tylko raz oddaje głos matce, tylko raz ja cytuje, jednak te kilka zdań wystarczają, by pokazać Audrey taką, jaką widziała ją rodzina:

   „Niektórzy myślą, że moja rezygnacja z kariery była wielkim poświęceniem dla rodziny; ale tak wcale nie jest. To coś, czego najbardziej pragnęłam. To smutne, gdy ludzie myślą, że takie życie jest nudne. Przecież rzecz nie w tym, żeby tylko kupić mieszkanie, wyposażyć je i zostawić puste. Chodzi o kwiaty, które wybieramy, muzykę, której słuchamy i uśmiech, który tam na nas czeka. Chcę, żeby mój dom był radosny, pogodny, żeby był rajem w tym trudnym świecie. Nie chcę, żeby mój mąż i dzieci po przyjściu do domu zastawali w nim przygnębioną kobietę. Nasze czasy są już dostatecznie przygnębiające, prawda?”

   Wspomnienia przedstawiane są z perspektywy dziecka i jest w nich jakiś zagadkowy urok, czar historii, które zatrzymały się w dziecięcej pamięci i dorosły już mężczyzna próbuje nadać im sens i ubrać je w słowa. Luca pisze o swojej babce, która pragnąc rozwodu – które wtedy nie były w Rzymie możliwe – urządzała huczne przyjęcia, aby mąż sam z siebie zdecydował się od niej odejść. Pisał także o relacjach Audrey z teściową, które do najłatwiejszych nie należały i o obiadach, które zwykle kończyły się wzajemnymi docinkami tych dwóch kobiet, jakże bliskich jego młodemu sercu.

   Jest w książce także rozdział poświęcony rozstaniu rodziców autora; przyznaje, że długo nie mógł zrozumieć dlaczego dwoje tak odmiennych osób kochało się i tworzyło razem dom. Jego ojciec był cynikiem z południa, matka zaś chłodną kobietą z północy; a jednak znaleźli kilka wspólnych nici, aby z nich upleść gobelin wspólnego życia. Niestety, w końcu liczne zdrady Andrei spowodowały, że małżeństwo rozpadło się, jednak Luca przyznał, iż ostatnie dni życia Audrey spędziła z całą rodziną a także z byłym mężem, który zdecydował się uprzyjemnić  jej wszystkie dni, które jej pozostały przed śmiercią.

   Jednak główne miejsce w każdym rozdziale zajmują przepisy. Luca obnaża przed światem taki obraz Audrey, jakiego nikt nie znał – kucharki amatorki i kucharki pasjonatki. Uwielbiała gotować, dzieliła tą pasję razem z drugim mężem i z synem. W książce można znaleźć przepisy na jej ukochany mus czekoladowy, spaghetti alla puttanesca, jajka z mozzarellą, czerwonego kurczaka, chłodnik z pora, pieczeń cielęcą z sosem grzybowym i wiele, wiele innych.

   Całość okraszona jest pięknymi zdjęciami z prywatnych albumów Dottiego.
   „Audrey w domu” to lektura idealna dla wszystkich fanów tej wyjątkowej kobiety, ale także dla tych, którzy jeszcze nie do końca znają jej postać. To także idealna pozycja dla każdego, kto lubi lub chce polubić gotowanie. Pozycja idealna na prezent.

Książka ukaże się w księgarniach całej Polski 3 marca 2016 roku w twardej oprawie.


Cechy idealnej kobiety, czyli Agatka przejrzała męskie fora internetowe

$
0
0

   Pracując wczoraj ciężko i ambitnie do drugiej w nocy (to nie to, o czym myślicie) rozmyślałam o tym o czym mogłabym napisać i oczywiście nie wymyśliłam niczego ciekawego. Jedyny temat, który narodził się w mojej zmęczonej głowie dotyczył wyższości gumisiów nad muminkami, ale stwierdziłam, że jest to o tyle ważna i kontrowersyjna kwestia, że czas jeszcze, aby ją poruszać.

Dlatego też postanowiłam dzisiaj pogrzebać po męskich forach w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie -jakie cechy powinna mieć idealna kobieta– oczywiście wszystko okraszone ironią i sarkazmem. Oto czego się dowiedziałam:

    Idealne wymiary to oczywiście 90/60/90– bo taki pogląd w naszych mężczyznach zaszczepił Hugh Hefner i jego „Playboy”. Później chłopcy, którzy cichaczem oglądali rozkładówki dorastają, zaczynają szukać swojej wybranki serca i wpadają w panikę, bo panie z gazet nie miały czegoś takiego jak fałdka na brzuchu. I czort wie czy to tak ma być, czy to objaw choroby jakiejś u niewiasty. 

   Musi być ambitna, ale ambicje te nie mogą stać na przeszkodzie zajmowania się domem– najlepiej jakby dużo zarabiała a przy tym siedziała całe dnie w domu, gotowała lepiej niż Jamie Oliver i Magda Gessler w jednej osobie, sprzątała tak, że Perfekcyjna Pani Domu dostałaby spazmów z rozkoszy i wychowywała dzieci na ułożonych, inteligentnych małych ludzi. Nic trudnego, prawda?

  Powinna być oczywiście skromna – warto to dodać do punktu poprzedniego. Nie powinna chwalić się broń Boże, że zarabia więcej niż jej mężczyzna, chamstwem jest, jeśli przy gościach oznajmi, że to ona nauczyła dzieci posługiwać się nożem i widelcem. Wszystkie osiągnięcia kobiety, powinny być wspólnymi osiągnięciami małżonków. Natomiast każde osiągnięcie mężczyzny powinno być przez kobietę gloryfikowane przez kolejne dwa lata minimum. Najlepiej w jak największym gronie rodziny i przyjaciół.

   Powinna umieć naprawić sama samochód, ale musi też udać głupiutką i radzić się swojego Mądrego i Silnego Mężczyzny– jeśli facet ma czas, to można zapytać go o radę, zrobić wielkie sarnie oczy i rozpłakać się, bo „gdzie ja niby mam wlać ten płyn do spryskiwaczy?!”. Ale jeśli akurat w telewizji jest mecz, to kobieta powinna być zaradna i umieć naprawić samochód samodzielnie.

  Oczywiście nie powinna jeździć samochodem, bo wiadomo od wieków, że kobiety się do tego nie nadają. Jednakże powinna być samodzielna i nie wymagać od niego, że będzie ją wszędzie woził.

   Idealna niewiasta to ulubienica wszelakich dyscyplin sportowych z zastrzeżeniem, że będzie oglądała tylko to, co chce oglądać jej mężczyzna (a nie jakieś tam tańce z szarfą). A najlepiej, żeby ona wtedy sobie w kuchni w trakcie meczu gotowała a on jej opowie co się działo w trakcie meczu a ona będzie słuchała ze szczęśliwością.

   Najlepiej żeby była blondynką o czarnych włosach z rudymi pasemkami – bo wiecie, mężczyźni lubią innowacje. W poniedziałek blondynka, w środę ruda a na koniec tygodnia czarnowłosa seksowna pielęgniarka. I to ewidentnie nasza wina, że wymagamy wierności a nie chcemy farbować co chwilę włosów na żądany kolor. Nic to, że po pół roku wszystkie by wypadły, z łysą też można przeżyć coś miłego.

   Piersi muszą być ogromne, ale żeby mieściły się w dłoni – męska logika powala mnie z nóg – a mówią, że to baby są niezdecydowane. Skoro ogromne, to się w dłoni nie zmieszczą, chyba że mężczyzna jest sporych rozmiarów i ma rękę jak dąb, to może wtedy ogarnie nawet i biust Kim Kardashian.
   A, z tego co piszą na forach wynika, że panowie są przekonani, że każdy duży biust jest jędrny – obwisły to może mieć ewentualnie dziewięćdziesięciolatka, która wykarmiła ósemkę dzieci swoich i dwoje sąsiada, bo jego żona wyjechała na Litwę i ślad po niej przepadł.

   Wysportowane i szczupłe ciało to cecha obowiązkowa – nie może łączyć się to z grymaszeniem, kiedy nasze kochanie przygotuje na kolację tłustą golonkę; należy zjeść całą a później jeszcze poprawić czekoladowym deserem. W końcu utrzymanie figury to nic trudnego!

   Musi być „lekką żmiją” (to cytat z forum). Moje drogie, nie wiem co oznacza być lekką żmiją, ale podejrzewam, że ma to coś wspólnego z niską masą ciała i z wrednością. I z uśmiechem stwierdzam, że co jak co, ale lekką żmiją to ja jestem na pewno!

   Nie kłamie – kobieta idealna nie może kłamać! Uwaga: mówienie mu, że wygląda jak Brad Pitt, nie jest kłamstwem!
   Na jednym z for przeczytałam, że jeśli mężczyzna przyłapie swoją dziewczynę na najmniejszym chociażby kłamstwie, jak na przykład cena nowej bluzki, to powinien ją zostawić, bo później będzie kłamała już non stop. Ha! Ciekawe jakby autor owych słów śpiewał, gdyby jego wybranka powiedziała mu prosto z mostu, że śmierdzą mu pachy i że co noc śni o namiętnych chwilach z jego najlepszym przyjacielem.

   Troszczy się, ale nie kontroluje. To bardzo ważne, żeby odróżnić jedno od drugiego. Słyszałam kiedyś historię, jak to chłopak zostawił dziewczynę, bo głupio założyła, że spędzą razem pierwszego wspólnego sylwestra. Chłopak poczuł się kontrolowany („nie ufasz mi i chcesz mnie pilnować”) i ją rzucił.
   Jeśli więc szukasz w jego apteczce bandażu, bo ukochany przeciął sobie palec to zamknij oczy, żeby potem nie stwierdził, że grzebałaś w jego osobistych rzeczach (a potem te co nie zamknęły oczu mają pretensje, bo znalazły w apteczce ukryte stringi kochanki. I czyja to wina? Jakby zamknęła oczy to by awantury nie było.)

   Ha! Najlepsze - „gdy w małżeństwie pojawią się problemy, sex będzie ciągle was łączył”, więc ważne jest, aby być pod tym względem zgranym. No tak, a my głupie latamy z pozwami sądowymi, jeśli facet nas bije, zamiast po prostu pójść do łóżka i uprawiać sex. A jeśli nas zdradza to dołączmy do niego i jego kochanki, po cóż wydziwiać i robić awantury?

   Najważniejszy punkt –idealna kobieta nigdy nie będzie oceniała swojego faceta, mimo że on ocenia ją. Nigdy nie powie na niego złego słowa. I nigdy, ale to przenigdy nie będzie miała zachcianek co do jego wyglądu, muskulatury i zachowania– musi go kochać takim, jakim jest (ale kobieta musi dbać o siebie i poprawiać swoje niestosowne zachowanie, jeśli chce być kobietą idealną.)

   Drogie panie! Nie wiem jakim cudem mój narzeczony się uchował i wasi mężowie przyszli i obecnie, ale kurczę! - wszystkie trafiłyśmy na żyłę złota, skoro z nami są. No, chyba, że spełniacie wszystkie punkty z listy i jesteście idealne. Ale w takim razie to ja chyba was nie lubię, bo mi ten ideał w ogóle się nie podoba.

   Zdecydowanie wolę swoje nieidealne, ale szczęśliwe życie i związek. Amen.

#Jeżycjada "Kwiat kalafiora" - witamy rodzinę Borejków!

$
0
0

   W niewielkim mieszkaniu przy ulicy Roosvelta 5 w latach siedemdziesiątych zamieszkała rodzina Borejków – mama Mila, pełna ciepła i spokoju, tata Ignacy, wiecznie zaczytany w książkach, Gabrysia, najstarsza i najbardziej uporządkowana ze sióstr, Ida, trzpiotka i okropna gaduła, Natalia, która przeżywała wszystko silnie i emocjonalnie oraz Patrycja, najmłodsza i najsłodsza z całej grupy.

   Borejkowie nie wyróżniali się niczym szczególnym na reszcie polskiego społeczeństwa w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku; ojciec rodziny chodził do pracy, a mama zajmowała się całym domem, doglądając córek i pilnując, by na męża zawsze czekał ciepły obiad po powrocie do domu. Często cierpieli na brak pieniędzy a spowodowane to było zbytnią rozrzutnością w księgarniach wszelakich, jednak Ignacy Borejko wyrażał opinię, że lepiej jest kupić polskie tłumaczenie Plutarcha, które będzie dojrzewało na półce aż dziewczęta po niego sięgną, niż wydawać pieniądze na czekoladę, która nie wpłynie na ich życie w stopniu nawet najmniejszym.
Z tego to powodu wszystkie siostry Borejko były nader oczytane i inteligentne, jednak przy dobrym cieście nie umiały się zachować i zjadały wszystko co do ostatniego okruszka, tęsknie patrząc za dokładką.

  „Z ulicy, pod skośnie zawieszoną, kusą zasłonką, widać było za plecami Idy migający ekran telewizora i schyloną mamę, która zbierała naczynie ze stołu. Pulpa i Nutria ze śmiechem nosiły się na barana. Nie było widać ojca, który siedział zapewne przed telewizorem i z nieobecnym spojrzeniem ciągnął herbatę ze swej ulubionej, wysokiej szklanki. Gabrysia popatrzyła w głąb pełnego Borejków pokoju i pomyślała, że diabelnie, diabelnie ich wszystkich kocha.”

   Prawdopodobnie to zamiłowanie do smakołyków, które w domu pojawiały się od święta, sprawiło, iż Gabriela wybrała się na Sylwestra do swojej kuzynki Joanny w końcówce roku 1977. Poznała tam znanych nam już z poprzednich części Anielę Kowalik i Roberta Rojka  – w książkach Musierowicz to jest właśnie najwspanialsze; że wszystkie wątki łączą się jakby samoistnie, nic nie dzieje się na siłę. Ot, Gaba chodziła do szkoły razem z Hajdukiem i Cesią z „Szóstej klepki” a ich wychowawcą był dobrze znany profesor Dmuchawiec. Joanna natomiast uczęszczała do szkoły poligraficznej razem z Anielą, Robertem i Januszem Pyziakiem, którego nie lubi prawdopodobnie żaden fan tej serii.

   Powracając do Sylwestra, niesiona uczuciem współczucia, Gabriela wylądowała w ramionach Pyziaka i tak zaczęło się między nimi uczucie, które – jeśli ktoś czytał części kolejne – pociągnie za sobą dwa pozytywny i całą masę negatywów w życiu rodziny Borejków.
   Cała zabawa kończy się szybciej niż planowy wybuch fajerwerków, bowiem wcześniej nadchodzi informacja, że mamę dziewczyn zabrało pogotowie. Później potoczyło się szybko lawinowo - strach, niedowierzanie i nieopisana pomoc Robrojka, który właśnie tej nocy po raz pierwszy przekroczył próg ich mieszkania i uspokoił rozhisteryzowaną małą Natalię i pozostałe siostry.

   Podczas pobytu Mili w szpitalu stery przejęła Gaba i przekonała się, że mama – ta mama, która zdawałaby się nic całymi dniami nie robić – robi aż nazbyt wiele. Wstawała najwcześniej ze wszystkich, paliła w piecu, żeby reszta obudziła się już w nagrzanym domu i wyszła spod pierzyny bez żalu. Szykowała śniadanie, sprzątała, pocieszała, rozmawiała, szorowała wannę i robiła masę innych rzeczy, które w odczuciu reszty rodziny robiły się same. A wszystko to bez słowa skargi czy narzekania, tak jakby to był mamimy obowiązek.

„Dzieci mają prawdziwy dom, mówiła mama, i mogą sobie kwitnąć w jego cieple. Nie ma piękniejszej pracy społecznej niż wychować dziecko na porządnego człowieka, mówiła mama.”

   Jako najstarsza przejęła większość jej obowiązków i – co widać w częściach kolejnych – nigdy już do końca nie oddała sterów. Teraz to ona wstawała co rano, robiła to, na co miała więcej siły niż mama i stała się opoką całej rodziny.

   „Kwiat kalafiora” to nie tylko smutne wydarzenia; to także humor Pulpy i Nutrii, którego podrobić się nie da, to roztargnienie Ignacego Borejki, który był wielce zdziwiony, że na zakupy trzeba wychodzić z domu i rozkoszne wręcz siostrzane kłótnie, które miały wiele wspólnego z Arystotelesem i kozą - ale żeby to zrozumieć to trzeba sięgnąć po książkę. 

   To także spotkania grupy ESD – Eksperymentalny Sygnał Dobra, którą założyła Gabriela razem z przyjaciółmi. Celem owej grupy było uśmiechanie się do przypadkowych przechodniów i sprawdzanie ich reakcji – czy na owy uśmiech odpowiadali i czy wystarczy wyjść do innych z zachętą, aby otrzymać od nich dobro i jak najmilsze uczucia. Oczywiście zdarzali się tacy, którzy postrzegali uśmiech jako jawną kpinę i w odwecie wystawiali język, ale były to przypadki raczej sporadyczne. 
   Piękne jest jeszcze to, że przyjaźnie, które narodziły się podczas tych spotkań, przetrwały lata. Mimo, że nie było telefonów, internetu, mimo, że brak było pieniędzy na alkohol a o sushi nikt nie słyszał, to jednak cała grupa znajdywała czas i okazję, żeby spotkać się przy herbacie i cieście. Bo kiedy ludzie dobrze się rozumieją nie potrzeba niczego więcej. 

    Co więc taki „Kwiat kalafiora” może wnieść w nasze życie?
   Żebyśmy szanowali tą pracę, którą wykonuje nasza mama, nasz mąż, babcia, ciotka czy ktokolwiek inny; pracę, której nie dostrzegamy, ale która jest. Może czasami warto wyciągnąć odkurzacz z maminych rąk i samodzielnie poodkurzać, porzucając na chwilę internet czy książkę.
   Możemy też spróbować – jak bohaterowie tej książki – uśmiechać się serdecznie do mijanych codziennie ludzi i możemy zaobserwować ich reakcję. Czy na dobro faktycznie odpowiada się dobrem? Czy to po prostu czysta fikcja literacka? Cóż, trzeba przekonać się samemu. 


„Przytulnie było po prostu z tymi ludźmi – niezamożnymi, niezaradnymi i pozbawionymi siły przebicia. To dlatego goście w Borejków siedziwli zawsze dłużej niż wypadało, a nie jeden z nich zasiedział się i do późnej nocy, choć często jako jedyny poczęstunek wjeżdżała na stół herbata i chleb z dżemem.”

"Ptak dobrego Boga" - James McBride

$
0
0

   Henry Shackleford byłby zapewne jednym z milionów anonimowych osób, którym przyszło żyć na świecie w niewiadomym czasie, gdyby nie to, iż pewien autor, żyjący z XXI wieku zdecydował się wykorzystać jego imię i nazwisko w swojej powieści „Ptak dobrego Boga.” I nie wiadomo czy prawdziwy Henry był tym, kim był Henry z książki; być może ten prawdziwy, realny, żył tak naprawdę w innym miejscu i w innym czasie, jednakże wszystkim, którzy przeczytają najnowszą książkę Jamesa McBride'a, każdy Henry Shackleford będzie kojarzył się jedynie z chłopcem, który udawał dziewczynkę.

   Książkowy Henry teoretycznie był Murzynem; w praktyce jednak jego skóra miała odcień kawy z mlekiem i gdyby przymknąć bardziej oczy można by wziąć go za białego, ewentualnie za mieszkańca Hiszpanii czy Egiptu. Jednak z Ameryce, w czasach, gdzie niewolnictwo kwitło i miało się dobrze, nikt nie miał zamiaru rezygnować z jeszcze jednych rąk do pracy i dawać mu wolności tylko dlatego, że jego matka była biała. Tak więc Henry uważany był za Murzyna, chociaż Murzynem w całości swoich genów nie był a jedynie w połowie.

   Przyszło mu żyć w czasach, gdy w wielu stanach Ameryki rozgorzała walka tych, którzy byli przeciwko niewolnictwu i tych, którzy byli za utrzymaniem tego procederu. Później konflikt ten zaognił się do takich rozmiarów, iż rozgorzała wojna secesyjna.

   Jednak mały Henry nie miał pojęcia po co ten cały cyrk i po co całe to wyzwalanie; osobiście był o wiele szczęśliwszy i bardziej najedzony będąc niewolnikiem aniżeli podróżując po kraju razem ze swoim wyzwolicielem, niejakim Johnem Brownem.

   John Brown miał opinię człowieka, który nie dość że zabija każdego, kto stanie mu na drodze, to w dodatku zjada oczy przeciwnika a z jego skalpu robi abażur na nocną lampkę. Jego zła sława kroczyła kilka kilometrów przed nim i dobrze, bo w rzeczywistości jego armia była na tyle licha i przygłupia, że cudem udawało się im kogokolwiek zabić.

   Pewnego dnia owa „bestialska” grupa trafiła do miejsca, gdzie znajdował się Henry, jego ojciec, inni Murzyni i ich właściciel – Dutch. Po niedługiej i wcale niezaciekłej walce, ojciec Henry'ego przypadkiem zginął wbijając sobie olbrzymią drzazgę w serce a John Brown uciekł, zabierając ze sobą chłopca, którego planował wyzwolić. Pech chciał, że Brown wziął chłopca za dziewczynkę a ojciec przed dziwaczną śmiercią nie zdążył wyprostować tego błędnego rozumowania (poza tym, kto to widział, żeby Murzyn nie zgadzał się ze zdaniem białego? Nawet jeśli zdanie to było nieprawdziwe i bezbożnie głupie?). Można śmiało powiedzieć, że w momencie, gdy Henry stracił ojca, stracił też swoje męstwo i od tamtej pory – by nie rozgniewać Browna i nie wytykać mu błędu – nosił sukienki i udawał dziewczynkę.

„Bo trzeba wam wiedzieć, że nazywam się Henry Shacklefors a Starzec usłyszał „Henry nie” i wzioł to za „Henrietta”, bo tak działał jego umysł. Jak w coś uwierzył, to wierzył. Nie było dla niego ważne, czy to rzeczywiście jest prawda czy nie. Po prostu przekształcał prawde, dopóki mu nie przypasowała. Pod tym wzglendem był typowym białym.”

   Wzruszony swoją dobrocią wybawiciel Henry'ego, kilka godzin po opuszczeniu miasteczka, podarował mu pewien przedmiot. Chłopiec nie wiedząc co to jest, zdecydował, że najlepszą decyzją będzie skonsumowanie tego przedmiotu. Nieco zdziwiony, ale nadal wzruszony John Brown, wykrzyknął, iż Henry zjadł jego najdroższy amulet i od tamtej chwili zaczął darzyć go a raczej ją, swoistą sympatią. Nadał mu przezwisko „Cybulka” i postanowił wspierać ją (go? W żadnej recenzji zaimki aż tak mnie nie przerażały jak tutaj) w nowo odkrytej wolności.

   Cybulka wędrowała razem z Brownem i jego kompanią przez kilka amerykańskich stanów i patrzyła jak przywódca abolicjonistów waha się na granicy szaleństwa i bohaterstwa, oraz jak nieudolnie goni ciągle swoich przeciwników, chcąc walczyć. Karykaturalna charakterystyka Johna Browna mogłaby z powodzeniem zastąpić opisy niektórych z największych wodzów w historii; tak ambitnie gonił za swoimi marzeniami, by wyzwolić Murzynów a swoich synów i swoją armię traktował gorzej niż właściciele swoich czarnych poddanych.

   Cała historia opowiadana jest przez Henry'ego vel Cybulkę. Jako, że był to chłopiec niewykształcony język powieści odchodzi lekko od zasad ortografii i stylistyki. W tym momencie wielkie brawa należą się tłumaczowi, panu Maciejowi Świerkockiemu, który w idealny wręcz sposób przełożył książkę. Już samo wczytanie się w powieść wywołuje śmiech i radość i jak widać, wystarczy niekiedy znieść zasady, że „- uje się nie kreskuje” a literatura może nagle bawić a nie tylko uczyć. Oto przykład:

„Wyjechaliśmy pendem z miasteczka, zostawiliśmy za sobom udeptany szlak kalifornijski i skierowaliśmy się prosto na niziny Kansas. Było ich trzech: Starzec i dwóch młodych. Młodzi szarżowali przed nami na kuniach łaciatych, a Starzec i ja podskakiwaliśmy na srokaczu, co miał jedne oko niebieskie, a drugie bronzowe i należał do Dutcha – znaczy Starzec był także kuniokradem.”

   Po lekturze tej książki zdecydowanie trzeba zaniechać wypełniania wszelakich dokumentów, aż mózg wróci na swoje miejsce i na nowo pojmie zasady ortografii.

   Jak dla mnie „Ptak dobrego Boga” to jedna z lepszych książek jakie czytałam w życiu. Pełna ironii, sarkazmu, obnaża wszelkie „wielkie rewolucje”, które dla osób biorących w nich udział, nie miały w sobie nic podniosłego i patetycznego. Wręcz przeciwnie, były to czasy, w których się głodowało a wielcy bohaterowie mieli zazwyczaj niezbyt równo pod sufitem. Każda rewolucja była szarą codziennością, która dopiero później, przekazywana z ust do ust nabrała kolorów krwi, wyrzeczeń i bohaterstwa.

   Polecam niezwykle gorąco.  A za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu



Nie rozumiem tego świata - przegląd absurdów z mojego podwórka.

$
0
0

   Nie to, że nie mam chęci; chciałabym zrozumieć ten świat i ludzi, naprawdę. Bardzo bym chciała. Ale nie umiem. A że nie lubię sobie wszystkiego w sobie tłumić to poopowiadam wam o pewnych absurdach, o których ostatnio słyszałam.

   Absurd numer I – miałam pisać tutaj o tym, co znajdzie się po numerem II, ale przy pisaniu „narzeczony” przypomniałam sobie, że wiele dziewczyn pisząc w internecie o swoim najwspanialszym używa pierwszej litery jego imienia. I to nawet słodkie czytać, że „mój R. zabrał mnie dzisiaj...”, „razem z A. byliśmy...”. Ale nie rozumiem tych, które mają chłopaka o imieniu Łukasz, jak ja i uparcie piszą „ja i mój Ł.” - wiadomo, że Ł to Łukasz, chyba że rodziców fantazja poniosła i dziecko nazwali Łucjan. Zawsze istnieje jeszcze opcja Łazarza, ale to raczej sporadycznie występujące imię.

   Absurd numer II– ostatnio razem z moim Ł. (!) uparcie uczęszczamy na nauki przedmałżeńskie, gdzie uczymy się jak być w przyszłości małżeństwem idealnym. Nie usłyszeliśmy niestety niczego w rodzaju, że „miesiączka to łzy macicy, która nadal pozostaje pusta”, nie mniej jednak mieliśmy przyjemność wysłuchać wykładu pani z poradni, która opowiadała nam o naturalnych metodach planowania rodziny. Nawet ciekawe to było i pouczające, ale jednej wątek mnie powalił na kolana i to nie w celu rzewnej modlitwy. 
Otóż pani opowiedziała, że mąż jej koleżanki tak jest obeznany w jej cyklu, że już po wyglądzie jej śluzu potrafi orzec, czy ta ma dni płodne czy też nie. Sic! Zaczęłam się zastanawiać kiedy on jej ten śluz ogląda, w trakcie gry wstępnej czy rano przed pracą i ki ciorta nie umiem sobie tego wyobrazić jak on patrzy jej w majtki a następnie głęboko w oczy i mówi: „Kochanie! Dzisiaj masz niepłodne!”.

   Absurd numer III – fenomen „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a”. Na ziemskim padole jest mnóstwo książek, lepszych, gorszych, grubszych, chudszych, ale czemu ludzkość obrała sobie właśnie tą książkę za bestseller w ubiegłych dwóch latach? Ani fabuła powalająca nie jest, ani postacie nie mają głębszego charakteru a wszystko sprowadza się do „weź mnie tu mchu na dębie! A ja przegryzę wargę i uwolnię moją wewnętrzną boginię.”

  Absurd numer IV – tematyka nadal ślubna. Należę do jednej z grup na facebooku, która pełna jest przyszłych panien młodych, które pytają o idealny kolor przewodni, wymieniają się pomysłami i chwalą się swoimi sukniami. Czasami jednak zdarzają się wpisy „od serca”, które niekiedy pełne są złych i przykrych doświadczeń. Raz trafiłam na wpis dziewczyny, która pisała, że nie jest pewna czy brać ślub, bo on czasami lubi ją „podszturnąć”, ale zły nie jest „bo dziecka nigdy nie uderzył.”
Matko, córko i prababko! Nie rozumiem jak można dać się lać komukolwiek. Wiem, że takie osoby są niejako uzależnione od osoby bijącej, wiem, że to w pewnym stopniu zaburzenie społeczne. Sama swego czasu znosiłam wiele i nie raz usłyszałam w niemiłej formie, że mam szybkim tempem udać się tam, gdzie słońce zachodzi a słonie pluskają się w wodopoju (ah, jak ja ładnie opisałam słowo „spier*****”), ale przenigdy nie pozwoliłabym na siebie podnieść ręki. Dlatego nie rozumiem tej dziewczyny i nie pojmuję jak ona w ogóle w tej sytuacji może brać ślub pod uwagę...

   Absurd numer V– jakieś guzowate cholerstwo wlazło mi w kolanko, postanowiłam więc udać się z tym do ortopedy. Niestety, żeby się do niego dostać muszę posiadać skierowanie od swojego lekarza pierwszego kontaktu, więc od ubiegłego wtorku codziennie dzwonię do przychodni i próbuję umówić się na wizytę. Jako, że zapisy są od godziny 7, to zapobiegawczo zaczynam dzwonić o 6.55 i tak sobie do 7.30 dzwonie i słyszę ciągłe „piiii, piiii” po czym jakaś miła pani słuchawkę podnosi i momentalnie ją odkłada; ot, żeby telefon przestał dzwonić.
   Ja się pytam – jak mam się zarejestrować?

   Absurd numer VI– praca magisterska, czyli konkurs na to, komu najszybciej puszczą nerwy. Promotorzy to teoretycznie zwykli ludzie. Jednak w praktyce, gdy dostają w swoje ręce całe studenckie życie delikwenta zmieniają się w istoty humorzaste i zmienne bardziej niż pogoda i kobieta razem wzięte. 
Moja znajoma ma takiego promotora, który zażyczył sobie przede wszystkim ankiet; nie ma problemu, zrobiła ankiety. Promotor je przejrzał, pomruczał, pomruczał i stwierdził, że bezsprzecznie muszą być one w formie wywiadu, żeby nie sugerować nikomu odpowiedzi. Biedna dziewczyna zmieniła więc wszystkie pytania, zaniosła ankiety po raz drugi i usłyszała, że „ogólnie to są w porządku, ale w formie wywiadu to być nie może, skąd jej się taki głupi pomysł wziął...” Przerobiła na nowo, zaniosła i zgadnijcie co? - znowu źle! Bo to nie może sugerować odpowiedzi, ale nie może być w formie wywiadu, czyli pytając ile ankietowany ma lat, nie może zostawić miejsca do wpisania tej informacji, ale nie może też podać podziału...

  Absurd numer VII, ostatni – powróćmy do wspomnianego już ślubnego forum; jest to absurd gorący jak bułeczka z piekarni, bo dopiero co trafiłam na ten wpis. Pewna dziewczyna pytała o to, jak rozplanować dobie dania w dniu ślubu, bowiem o 13 ślubuje, na sali będzie około 15 a na do rozdysponowania obiad, tort i trzy dania gorące + oczywiście ciasta, sałatki, przystawki i zakąski, które ciągle są na stole. I wiecie co? Większość odpowiedzi sprowadzała się do stwierdzenia: „mi by było wstyd robić takie ubogie wesele, goście głodni wyjdą. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła tak źle potraktować rodzinę swoją i narzeczonego.”
   Ludzie! Ja nie wiem czy te odpowiadające nigdy na weselu nie były, czy jak były to głodowały specjalnie trzy dni przed, żeby potem jeść wszystko jak leci... W domu po obiedzie człowiek przez dwie, trzy godziny nie tyka innego dania, bo po prostu jest najedzony. A one stwierdziły, że jak obiad ma być o 15, to o 17 pierwsze ciepłe danie, o 19 drugie, o 21 tort, o 23 ostatnie gorące i do rana goście głodować będą... Bo one to mają pięć gorących dań oprócz obiadu i wesele zaczyna się o 18, więc goście będą zadowoleni.
   Nie rozumiem, nie ogarniam, nie mam sił ogarniać.

   Tym apetycznym akcentem żegnam was i idę robić pięć gorących dań, żeby rozepchać sobie żołądek a przy okazji napiszę rozdział magisterki. W środę mam spotkanie z promotorem, więc lepiej być przygotowanym na wszystko!  


#Jeżycjada - "Ida sierpniowa" + nowy kolor włosów

$
0
0

   Wiem, wiem, od rana niespokojnie czekacie na kolejną część przygód panien Borejko. Musiały one chwilę poczekać, gdyż wybrałam się do fryzjera z zamiarem poprawienia swojego imagu na bardziej tajemniczy, bardziej kobiecy i bardziej zmysłowy. Teraz wyglądem przypominam samą Idę Borejko, która dzisiaj jest gwiazdą recenzji, bowiem na tapecie mamy „Idę sierpniową.”

   Z tego co kojarzę, to właśnie ta książka jest najczęściej gimnazjalną lekturą i zapewne większość z was będzie wiedziała co w trawie piszczy i czemu idy są sierpniowe a nie marcowe. Zacznijmy jednak od początku.

   W lipcu 1979 roku cała ferajna Borejków postanowiła udać się na wakacje; a jako, że większość pensji, jak zwykle, szła na jedzenie i na książki, wyjazd musiał być nie tyle egzotyczny, co raczej tani. Padło więc na Czeplinek – niewielką miejscowość, która kojarzy się jedynie z wodą i namiotami. Po kilku dniach spania w mokrym śpiworze – akurat tamtego lata aura nie była zbyt przyjazna – Ida Borejko, druga z kolei córka Ignacego i Mili, zdecydowała się samowolnie opuścić wakacje w rodzinnym towarzystwie i wróciła do domu, do Poznania.
   Niestety, organizm ludzki jest nieprzejednany i Ida, choćby nie wiadomo jaką dumą się unosiła, musiała jeść. A na owe jedzenie nie miała pieniędzy.

   Postanowiła więc zatrudnić się jako panna do towarzystwa pewnego starszego pana – w dzisiejszych czasach takie ogłoszenie znalezione w gazecie szybko byłoby sprawdzone przez co bardziej gorliwych policjantów, jednak lat temu prawie trzydzieści nie kojarzyło się to z niczym zdrożnym. I faktycznie, pan Paszkiet okazał się być człowiekiem może dość dołującym, ale sprawiedliwym i uczciwym. Jego córka razem z mężem wyjechali na wycieczkę a jego zostawili z wnukiem, który nigdy nie opuszczał pokoju i z Basią – pomocą domową, która charakterek miała nie gorszy od największej hollywoodzkiej gwiazdy.
   Ida nie była zbytnio przekonana do zabawiania starszego pana, ale w rezultacie przekonały ją dwie kwestie; po pierwsze, mogła jeść specjały pani Basi i zapełniać swój pusty młodzieńczy żołądek, a po drugie, żywo interesował ją owy zamknięty (w sobie i w pokoju) wnuk pana Paszkieta.

 Seneka uprzytamnia nam (…), że życie ludzkie dzieli się na trzy części: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przyszłości nie jesteśmy pewni i nic o niej nie wiemy; nad teraźniejszością nie panujemy; a więc tylko przeszłość od nas samych zależy. Żyjąc, należy więc pamiętać, że w każdym momencie nasza teraźniejszość staje się przeszłością. A przeszłość przecież (…) powinna być naszą ostoją, a nie gniazdem wstydu i wyrzutów sumienia. To miałem na myśli mówiąc, że lektura Seneki przyda się zwłaszcza osobie młodej. Moja przeszłość ostatnio zlewa się z teraźniejszością, a przyszłości pozostało niewiele… „

   Po raz kolejny przekonuję się, że nastolatkowie lata temu byli zupełnie inni niż nastolatkowe dzisiaj; pewnie gdyby Ida postanowiła wrócić z wakacji sama w roku 2016, to urządziłaby ogromną imprezę, z domu zrobiłaby spelunę a później zatrudniłaby się przy zbiorze malin, żeby mieć pieniądze na doładowanie swojego smartfona. Ani myślałaby o tym, żeby zająć się czymś pożytecznym i wzniosłym, jak chociażby przeczytaniem książki „Dziwne losy Jane Eyre”i wyjadaniem konfitury prosto ze słoika. Dzisiejsza Ida zamówiłaby pizzę i czytała „Bravo” albo oglądałaby w telewizji kolejny odcinek „Trudnych spraw" (póki nie wyłączyliby jej kablówki.)

Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, rozumiesz, tylko na to czekała (…). Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku zapalała żarówka.”

   A mimo że rodziny Borejków w całości powieści, było jak na lekarstwo, bo jednak się porozjeżdżali i mokli przez połowę fabuły pod namiotem – to i w tej części da się odczuć ich ciepło.   Szczególnie wtedy, gdy kilkuletnia Pulpa gryzmoli się na łóżko śpiącej siostry i każe się przytulać. Sielanka.


   A, żeby nie było, że żartuję z tym kolorem i moim oddaniem tej serii, oto dowód (zaznaczam, że nie chciałam takiego koloru. Dodam, że płakałam po powrocie, ale czerwona zapłakana facjata przy tych włosach wygląda tragicznie, więc dla dobra lustra- co by nie pękło - przestałam płakać i wzięłam się w garść. Teraz muszą odrosnąć i dopiero początkiem wakacje będę je ruszała. Teraz po prostu spędzę więcej czasu w domowym zaciszu.) I tak, wiem. Mam brudne lusterko. 



Susan Mallery - "Trzy siostry"

$
0
0

   Istnieją na świecie trzy rodzaje przyjaźni – męska, kobieca i mieszana. Przyjaźń męska jest łatwa – idzie się na piwo, ogląda wspólnie mecze, jak jest problem to omawia się go w pięć minut, bo nie wypada im dłużej paplać o nieprzyjemnych sprawach. Kobieca przyjaźń jest trudna – afery, zazdrość, kłótnie towarzyszą jej na każdym kroku. Często bywa tak, że przyjaciółkami zostają kobiety, które z początku wręcz się nienawidzą, ale los tak toczy ich życiem, że w końcu ta niechęć jest naturalnie przełamywana i zamienia się w przywiązanie.

    Mężczyzn łączy piłka nożna, wspólna młodość, muzyka, komiksy, skoki ze spadochronu i książki o tematyce raczej fantastycznej. Kobiety natomiast łączą problemy; to właśnie płacząc przy butelce wina zawiązują się przyjaźnie, które trwają lata. Facetom nie potrzeba zwierzania się, w przeciwieństwie do kobiet. Każda z nas ma zapewne jedną bliską przyjaciółkę, której może powiedzieć wszystko, bez potrzeby dodawania: „ale nikomu o tym nie mów!.”

   Susan Mallery napisała książkę o kobiecej przyjaźni; zwykła obyczajówka, którą czyta się lekko, przyjemnie i szybko. Idealna powieść na coraz to cieplejsze wieczory, którą można potem pożyczyć swojej przyjaciółce i pogadać o niej przy butelce wina.

   Andi, Boston i Deanna to trzy różne typy kobiet. Na zdrowy rozum nikt by nie pomyślał, że tak odmienne charaktery mogą się zaprzyjaźnić. Boston i Deanna były sąsiadkami od lat, jednak ich podejście do życia było tak diametralnie różne, że nigdy nie wyszły poza utarte ramy koleżeńskości „zapłotowej”. Ot, krótkie przywitanie, zapytanie o zdrowie i każda chowała się we własnym domu. Pewnego lata na wyspę, na której mieszkały, przybyła Andi, młoda lekarka z pokaleczonym sercem, którego nie dało się zszyć żadną nicią chirurgiczną; narzeczony zostawił ją przed ołtarzem, tłumacząc, że nie jest pewny, czy chce być jej mężem. Pomijając fakt, że byli razem dziesięć lat, warto dodać, że ledwo kilka tygodni później wziął ślub ze swoją asystentką – cóż, na ten ślub był gotowy.

   Już pierwszego popołudnia Andi poznała Boston, której imię pasowało do zawodu, była bowiem malarką a malarka o pospolitym imieniu jak Jane czy Anna nie byłaby taka wspaniała i awangardowa, jak ta nazywająca się Boston, prawda?
Boston miała męża i niedawno straciła półroczne dziecko, co mocno przeżywała. Przez jej żal i smutek, małżeństwo zaczęło się rozpadać a ona w żaden sposób nie mogła sprawić, by podniszczone fundamenty ich związku na nowo się zlepiły. Zazdrościła mieszkającej obok Deannie, która miała męża i piątkę – aż piątkę a ona nie mogła mieć nawet jednego – dzieci, wszystkie płci pięknej. Nie wiedziała, że córki i ich ojciec żywią do sąsiadki wielką urazę za jej zachowanie i absolutne rządy w domu. Dziewczynki nie mogły jeść niczego kupionego w sklepie, nie mogły prosić o dokładkę obiadu, nie mogły przynieść ze szkoły gorszej oceny; za wszystko były karane w sposób bezwzględny i systematyczny, chociaż przyznać trzeba, że Deanna nigdy nie podniosła głosu ani nie uderzyła żadnej z nich. Po prostu wydawała polecenie jak żołnierz na poligonie a każde nieposłuszeństwo było w odpowiedni sposób karane.
   Muszę przyznać, że Deanna od samego początku działała mi na nerwy i dziwię się, że ktokolwiek mógłby taką kobietę polubić. Kibicowałam jej mężowi, żeby zdecydował się ją zostawić, wziąć dziewczynki i odjechać w stronę zachodzącego słońca a ona mogłaby zostać i dyrygować sama sobą lub przekwalifikować się na kaprala w wojsku.

   „Trzy siostry” pokazuje jednak, że trudno jest zrozumieć dlaczego lubimy daną osobę; niekiedy jest ona wredna, sarkastyczna, nie potrafi się zachować w towarzystwie a jednak z jakiegoś dziwnego, irracjonalnego powodu lubimy ją i lgniemy do niej. Przyjaźń otacza nas kokonem bezpieczeństwa, sprawia, że czujemy się dla kogoś wyjątkowi, z wszystkimi naszymi wadami i zaletami.

   Przy okazji tej recenzji mogę rzec coś jeszcze o przyjaźni damsko-męskiej. Dla mnie taka przyjaźń zawsze, prędzej czy później, idzie w parze z miłością. I jeśli przyjaźnią się ludzie, którzy są razem, to jest to dodatkowy atut związku. Przyjaciel mężem? Idealne rozwiązanie, bo przyjaźń jest dużo trwalsza niż zakochanie czy zauroczenie i osobiście sądzę, że najpiękniejsze miłości nie rodzą się z pożądania, ale z przyjaźni właśnie.

   Wracając do kwestii przyjaźni pomiędzy kobietami – prawdziwą, tą jedyną przyjaciółkę traktuje się z czasem jak siostrę, z wszelkimi tego plusami i minusami. Bo w każdej przyjaźni zdarzają się lepsze i gorsze dni, zdarzają się sprzeczki i kłótnie. Ale tak jak w rodzeństwie łączy krew i pochodzenie, tak w przyjaźni łączy ta niewidzialna, nienazwana do końca nić. Życzę i sobie i wam wszystkim takiej bliskości jaką znalazły bohaterki „Trzech sióstr”i zachęcam do przeczytania książki, bo warto. Może dzięki niej dostrzeżemy przyjaciółkę w osobie, która na pierwszy rzut oka wydaje się niezwykle "twarda", ale tak naprawdę potrzebuje naszej przyjaźni i naszego ciepła. 
   Bo przyjaźń, moi drodzy, można znaleźć u całkiem niespodziewanej osoby. 

  

Dlaczego warto mieć zwierzaka?

$
0
0

Kotałki bure dwa

 Na pożegnanie tygodnia, który minął w mgnieniu oka – powody, dla których warto mieć czworonoga w swoim pobliżu.
   Liczba zwierzaków posiadanych przeze mnie jest względna i zależna od tego jak na to patrzeć; w domu mam yorka o wdzięcznym imieniu Tosia, która w poprzednim życiu z pewnością była damą na francuskim dworze i od wczoraj – a więc nabytek świeży – papugę nimfę o imieniu Zyzio. Razem z narzeczonym mamy jeszcze szczeniaczowatego psa rasy Husky, który wabi się Vuko – i nie, ja nie nadałam mu imienia, bo wtedy nazywałby się zapewne Gucio.
   U babci mieszka znana niektórym z was ze zdjęć Pyza, rasy „rottweiler mieszany z pobliskim kundlem”, oraz Misia– która miała być labradorem, ale coś w genetyce nie wyszło i kilka kotów, przybłęd, które znalazły tam swój dom.
Tosia

   Jak więc widać trochę tego zwierzyńca mam. A dlaczego? Co z tego mam? Oto kilka powodów:

   Nawet kiedy niebo jest zachmurzone, deszcz pada tak bardzo, że aż nie widać jak pada i kiedy nic się nie chce, trzeba wstać. Świątek, piątek, niedziela czy Wigilia wstać trzeba i ogarnąć całe to towarzystwo. Jeśli jednak depresja zaburza poczucie obowiązku to psi ciepły i wilgotny język przypomina o tym, że dzień się zaczął i trzeba działać, pomimo niechęci.

   Nagle uświadamiasz sobie, że twoje ciało potrafi niesamowicie się wyginać– ja przekonałam się o tym dzisiejszej nocy, kiedy to Tosia postanowiła kopnąć mnie zaszczytem i spała w moim łóżku a nie jak zawsze z rodzicielką. Nie miałam pojęcia, że potrafię mieć głowę odwróconą w jedną stronę, nogi w drugą a brzuch to w ogóle w powietrzu, bo mała psia dama zechciała się wyciągnąć na całą swoją długość i nie sposób było jej ruszyć.
Pyza

   Jeśli mieszkasz w bloku to wspaniale wyrzeźbisz sobie pośladki chodząc w te i z powrotem– szczególnie, jeśli masz takiego psa jak ja, który nie postawi stopy na zewnątrz w sytuacji, gdy chodnik jest mokry (deszcz), zbyt gorący (upał) czy zbyt zimny (śnieg). Mówiłam, kiedyś była francuską damą lub księżną.

   Poczujesz się jak na wsi – to akurat w przypadku posiadania papugi, bowiem o 5 rano z błogiego snu wyrwie cię uporczywe i głośne krzyczenie skrzydlatego przyjaciela, który oznajmia całemu światu, że oto właśnie teraz na niebie pojawiło się słońce. Informacja na wagę złota a dzień dzięki temu jakby dłuższy.

   Nikt niepostrzeżenie nie wejdzie do twojego domu – wyjątek stanowi Vuko, który w ogóle nie komunikuje, że ktoś przyszedł tylko leży jak zdechnięty karaś. Jestem pewna, że gdyby do domu nagle wtargnęli złodzieje to jedyną reakcją naszego kochanego sierściucha byłoby lekkie pomachanie ogonem, ziewnięcie i położenie się spać. Chyba, że widziałby w ich ręku smycze to domagałby się spaceru głośnym wyciem.

  Nowe znajomości – zanim zaczęłam spacerować niczym dama z pieskiem to nie znałam większości mieszkańców swojego osiedla. Teraz nie znam tylko tej większości, która zwierzaka nie posiada. Reszta macha do mnie radośnie i woła 'dzień dobry' prędzej niż zdążę się ogarnąć skąd ja tą osobę znam (kiedy brak jest dodatku w postaci psa, to trudno skojarzyć twarz. Serio – poznaję ludzi po ich zwierzaku.) Dodatkiem jest to, że wszystkie starsze panie, kiedy widzą mnie z Tosią, zaczynają traktować mnie jak ukochaną zaginioną wnuczkę i patrzą na mnie z miłością sięgającą samych niebios.
Misia

   Uczysz się nowej odmiany części mowy – ha, tego się nie spodziewaliście. Ale jak inaczej nazwać to, że ludzie zawsze wołają - „jaka śliczna piesa!”, albo „Pyzia taka pięknosia!”. Razu pewnego, w lecie, jak szłam dumnie z moją małą szczekającą księżną jakiś chłopczyk w wieku około lat trzech zobaczył ją i krzyknął do swojej mamy -„patrz, mamo, jaka piękna cholera!”.

   Masz o czym opowiadać, kiedy temat się nie klei – jeśli nie ma się dziecka, to należy mieć właśnie zwierzaka, co by móc potrzymać konwersację. Jeśli nie mam o czym mówić to zaczynam opowiadać jak to Pyza złapała razu pewnego kozę w polach (tak, ktoś porzucił kozę na pastwę losu i chciałabym zauważyć, że brak jest kampanii społecznych na temat nie traktowania kozy jak zabawki. Obecnie koza mieszka u babci i ma się dobrze.)

   Dzieci wspaniale wychowują się ze zwierzakami i nie wyobrażam sobie, żeby moje przyszłe dziecko było „ogradzane” od wszelkich czworonogów bo „to zarazki”. Jedna moja znajoma, która ma dwa koty persy, zaraz po tym jak dowiedziała się o ciąży wyrzuciła je na pole i biedaki wegetują tam do dzisiaj, a mała jest ciągle upominana, że koty są „be!” i trzeba je przeganiać. Najlepiej butem.
Można wychować się w towarzystwie zwierząt i przeżyć dzieciństwo; najlepszy przykład to Tarzan i ja.

   A najważniejszy powód? Kiedy jest czasami człowiekowi źle i czuje się jak przysłowia kupa to zwierzak pomaga. Przytuli się, popatrzy mądrze albo po prostu zaskrzeczy i już wiadomo, że jest na tym całym wielkim świecie ktoś, kto kocha nas bez warunków i bez ograniczeń.  

Vuko


   I jak podoba się wam mój zwierzyniec? 

Obsesja i śmierć - J.D. Robb

$
0
0


   Prześladowcy o psychice mordercy są niebezpieczni, to wiadomo. Wzbudzają strach, powodują szybsze bicie serca, w ich pobliżu adrenalina nagle rośnie, puls przyspiesza, skóra wydziela pot... chyba, że mózg nie wie, że przebywa właśnie w towarzystwie prześladowcy swojego organizmu...

   Wiele czytałam już książek o psychopatach, którzy nagle doznawali dziwacznego objawienia - które z Bogiem miało niewiele wspólnego - lub z żądzy czy nienawiści postanawiali dręczyć i prześladować ludzi, którzy w niczym im nie zawinili i nie mieli nic wspólnego z ich popsutymi od nadmiaru narkotyków neuronami. Najczęściej jednak owi psychicznie skrzywieni biedacy na cel brali sobie osoby cywilne a wybór podyktowany był wyglądem danej osoby bądź jakąś jej cechą szczególną (np. ktoś nie jadał zielonej sałaty wyhodowanej w Oregonie i psychopata postanawiał osobę taką zabić, bo była nieczysta wobec Boga. Zdarza się.)

   Po raz pierwszy jednak spotkałam się z sytuacją, gdzie prześladowca za cel obrał sobie wszystkie osoby, które... były niemiłe dla policjantki Evy Dallas, znanej z serii J.D. Robb. Nieznana osoba, nazwijmy go Miłośnikiem Evy, jest narratorem prologu, w którym deklaruje się, że będzie „mścicielem i obrońcą” pani Dallas i że pozbędzie się wszystkich ludzi, którzy w jakikolwiek sposób się jej narazili. Biorąc pod uwagę, iż jest ona oficerem policji, bez trudu można zauważyć, że Miłośnik będzie miał ręce pełne roboty i będzie musiał pozbyć się całej rzeszy prawników, dziennikarzy i policjantów, którzy odmówili kiedykolwiek Evie pączka.

   Miłośnik nie należy do tej grupy morderców-psychopatów, którzy są nieśmiali i lubią dawkować napięcie; już po pierwszym morderstwie policja, w tym sama Eva, znajdują na ścianie wyznanie, iż zabójstwo zostało popełnione tylko i wyłącznie dlatego, iż denatka ośmieliła się kilka miesięcy wcześniej dokuczyć pani porucznik na sali sądowej. I tutaj pewna dygresja – zabita nawet nie wiedziała dlaczego ginie; ba, nie była wtedy nawet przytomna i nie miała żadnej okazji aby pożegnać się z tym ziemskim padołem. Ja osobiście chciałabym wiedzieć za to i dlaczego jestem mordowana; w niczym by mi ta informacja wprawdzie nie pomogła, ale że należę do osób ciekawskich....

   W momencie, gdy bliscy zaczynając nadmiernie skakać wokoło pani oficer a wszyscy ci, którzy zaleźli jej za skórę w ostatniej dekadzie zaczynają przesyłać jej kwiaty, sama zainteresowana robi rachunek sumienia ze swojej przeszłości i zastanawia się kogo mogła w sobie tak „rozkochać”, że ta osoba gotowa byłaby dla niej zabić. Dodatkowo próbuje udawać silną kobietę, która w ogóle nie przejmuje się tym, że – bądź, nie bądź – z jej powodu giną ludzie, ale niestety ta gra aktorska jest dość słaba i po raz pierwszy w serii dostrzegłam, jak nieustraszona porucznik opuszcza gardę.
Nie będę liczyła, która to książka z kolei – liczba da dawno przekroczyła już magiczną dziesiątkę a nawet i dwudziestkę – i dopiero teraz, po tylu tragediach i przeżyciach coś złamało główną bohaterkę.

   Osobiście miałam nie raz wrażenie, że autorka wymyśla coraz to i gorsze scenariusze kolejnych morderstw, żeby „uczłowieczyć” i „uwrażliwić” stworzoną przez siebie Evę Dallas, ale nawet ona, kreatorka powieści, nie mogła poradzić sobie z jej trudnym charakterem. Dopiero teraz, po tylu latach uderzyła w czuły punt – Eva nigdy nie chciała niczego od innych. A na pewno nie tego, żeby oddawali życie za jej - umyślne czy też nie – winy.

   Pod żadnym pozorem nie bójcie się tego, że seria ta ciągnie się niczym makaron spaghetti; każdy tom można bez przeszkód czytać oddzielnie i bez problemu „połapać” się w fabule. Ostatnio moja rodzicielka stwierdziła, że te książki to jej ulubiony serial, którego nie musi oglądać w telewizji, ale może co jakiś czas „przeczytać” nowy odcinek.
   Coś w tym jest, bo losy Eve, jej męża, przyjaciółki i partnerki w pracy Peabody oraz innych, ciągle się rozwijają i z przyjemnością wraca się do tej dziwnej paczki znajomych, którzy żyją w roku 2060, kiedy to świat wygląda odrobinkę inaczej niż współcześnie. Dygresja numer dwa – mi do gustu najbardziej przypadł „autokucharz”, czyli urządzenie domowe, dostępne w różnych wariantach cenowych, które ma zaprogramowane w sobie menu i wystarczy wcisnąć guzik z „wątróbka z sosem żurawinowym”, żeby za chwilę je spożyć we własnej. Magia, prawda?

   Muszę szczerze przyznać, że tą część czytało mi się niezwykle szybko i sprawnie; J.D. Robb (znana bardziej jako Nora Roberts*) coraz chętniej oddaje „głos” w książce Peabody, partnerce Dallas, która – w przeciwieństwie do głównej bohaterki – jest szalenie emocjonalna, bardzo pozytywna i zabójczo zabawna. Jej cięte riposty i radosne podskakiwanie w różowym skórzanym płaszczu świetnie rozładowują napięcie, które gromadzi się co kilka stron. Jeśli więc szukacie dobrego, ale nie męczącego thrillera, to „Obsesja i śmierć” będzie dla was książka idealną.

   A co z zakończeniem? Cóż, zaskakuje. Może klapki z nóg nie spadają (wtedy to musiałoby się okazać, że sama Dallas morduje i tym sposobem odsuwa od siebie ślady), ale skarpetki lekko mi się zwinęły na palcach. Polecam zarówno tą książkę jak i całą serię. Lub książkowy serial, jak rzekła mama moja.


*Czy was też zadziwia ilość książek, którą napisała pani Roberts? Kobieta ma lat 65 i napisała (liczyłam!) 215 książek. Czyli rocznie pisze średnio (zakładając, że zaczęła pisać od razu po urodzeniu) 3,3 książki. 
A ja, cholibka! nie potrafię napisać jednej w życiu!


KONKURS - Wybierz sobie książkę!

$
0
0


   Powoli zbliżam się do magicznej liczy 100 tysięcy wyświetleń i z tej okazji chciałabym podarować Wam książkę - ale że niestety fortuny Hugh Hefnera nie posiadam, decyzję kto z Was otrzyma książkę oddam mojej osobistej maszynce losującej - Tosi.

    Każdy z Was może wybrać jedną z czterech pokazanych przeze mnie książek a dwie osoby wygrają i będą mogły cieszyć się swoim niebywałym szczęściem. Jeśli zastanawiacie się, która z książek jest najlepsza - dla przypomnienia - moje recenzje owych powieści.

Dotrzymana obietnica - klikacz 

Byłam tu - klikacz 

Niespodzianka na 6 liter - klikacz 

Ostatnie dni królika - klikacz 

   Nudny, ale potrzebny regulamin:
1. Konkurs trwa do 20 marca 2016 roku do północy czasu polskiego. Ogłoszenie wyników nastąpi dzień później na blogu.
2. Nagrody ufundowane są przez autorkę bloga naczytane.blogspot.com
3. Wysyłka nagród następuje do 5 dni roboczych po zakończeniu konkursu na koszt organizatora.
4. Każde zgłoszenie to jeden głos, aczkolwiek dodatkowe głosy otrzymuje się za:
- udostępnienie baneru konkursowego na swoim blogu lub fanpage'u + 1 zgłoszenie za każde jedno udostępnienie (możecie więc udostępnić baner w trzech różnych miejscach i wtedy przysługują wam trzy dodatkowe losy. Należy podać linki do miejsca udostępnienia)
- odpowiedź na pytanie - "czym byś mnie przekupił/a gdybyś miał/a do dyspozycji wszystko co istnieje?" + 1 zgłoszenie
- posiadanie mojego bloga w obserwowanych + 1 zgłoszenie (weryfikacja waszej prawdomówności będzie sprawdzana na bieżąco.)

WZÓR ZGŁOSZENIA

Imię/pseudonim - 
Wybrana książka - 
Baner - opcjonalnie
Odpowiedź na pytanie - opcjonalnie 
Obserwowanie bloga - opcjonalnie 

   Powodzenia! Maszynka losująca w tym momencie śpi na moich kolanach i nabiera sił do wykonania swojego zadania. Czekamy na zgłoszenia!


Maszynka losująca. Zdjęcie z poprzedniego konkursu.


#Jeżycjada - "Opium w rosole". Rzecz o byciu dobrym.

$
0
0


„Do ludzi trzeba wyciągnąć rękę. Trzeba. Możemy się nie doczekać odzewu. Ale jeśli nie wyciągniemy ręki, to odzewu nie doczekamy się z całą pewnością.”

   Janka Krechowicz, zwana Kreską nie miała na świecie nikogo poza dziadkiem, emerytowanym nauczycielem języka polskiego. Pomimo nieszczęść jakie spotkały ją w ciągu tych osiemnastu lat bycia na świecie, Janka brała życie pełnymi garściami i smakowała je niczym najbardziej soczyste czereśnie.
   Nigdy nie narzekała; ani na brak pieniędzy, ani na to, że musiała opiekować się schorowanym dziadkiem ani też na to, że chłopak, w którym była zakochana i z którym uczyła się matematyki nie wiedział nawet jak Kreska ma na imię.

   Drugą bohaterką tej powieści jest kilkuletnia dziewczynka, która przedstawia się jako Genowefa Bombke vel Pompke vel Trombke. Jej cechą charakterystyczną jest wpraszanie się do domów całkiem sobie obcych ludzi; dzwoni do wypatrzonego przez siebie mieszkania i oznajmia z dziką radością, że oto przyszła na obiadek i że jest piekielnie głodna.
   Jej dziecięce szczęście albo Anioł Stróż pilnowali, by pukała tylko do tych drzwi, za którymi mieszkali ludzie dobrzy, wyrozumiali i otwarcie na nowe, dziwne znajomości. Strach pomyśleć co stałoby się, gdyby Genowefa trafiła do domu, gdzie dzieci nie byłyby mile widziane. Strach pomyśleć co stałoby się, gdyby Genowefa dzwoniła do obcych drzwi w roku 2016 a nie w roku 1983... Opieka społeczna byłaby zawiadomiona szybciej niż dziecko zdążyłoby spożyć pierwszy talerz rosołu. O ile rosół znalazłby się na stole w środku tygodnia w jakimkolwiek domu.

   Od poprzedniej części minęły już cztery lata, podczas których wiele spraw uległo zmianie. Ignacy Borejko od dłuższego czasu był internowany w dalekim zakątku Polski, lecz mimo to jego miejsce przy kuchenny stole było dzień w dzień nakrywane i żona, córki i wnuczka czekały z utęsknieniem na jego powrót.
   Mila Borejko postarzała się a troska o męża ukazała się w kolejnych siwych włosach i w nowych zmarszczkach, które nagle wykwitły obok tych, które były dowodem na to, że Mila często się śmiała. Te nowe były dowodem powstrzymywanych ciągle łez i niemych wyrzutów wobec losu. Janusz Pyziak zniknął niczym kamfora, pozostawiając po sobie mdłe słowa przysięgi małżeńskiej i kilkumiesięczną córkę. Profesor Dmuchawiec – notabene dziadek Kreski – zamknął się w sobie nie chcąc nikogo widzieć i zarzucał sobie, że jego wychowanków spotyka w życiu tyle nieszczęścia, że na pewno w jakimś stopniu on sam jest za to odpowiedzialny.

   Tylu nieszczęśliwych ludzi znalazło się w tej części Jeżycjady! Tyle narosło tam smutku! Jednak dalej – niczym w baśniach i opowieściach sprzed lat – dobro zaczyna walczyć ze złem, szerzyć się po Poznaniu i wyczarowywać uśmiechy na posępnych twarzach.

„Ludzie oddziałują na siebie nawzajem, jakby byli połączeni kręgami tajemniczej energii – a przez każdego z nas przechodzi przynajmniej kilka takich kręgów. Dzięki temu wszystko, co czynimy, każde nasze uzewnętrznione uczucie, a może i myśl – nawet te, którym nie dajemy wyrazu – zyskują nieskończony rezonans. Każdy z nas, nawet nieświadomie, wpływa na innych i staje się ogniwem łańcucha myśli, uczuć, reakcji i wydarzeń mogących zogromnieć wręcz do procesów historycznych.”

   Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, że twoje zachowanie, gest, słowo może zmienić świat drugiego człowieka? Że twoja wczorajsza decyzja o zboczeniu ze stałej trasy do pracy spowodowała, że człowiek całkowicie ci obcy zmienił coś w swoim życiu? Nie mamy możliwości wiedzieć efektów swoich decyzji, które nie dotykają nas bezpośrednio. Może to dobrze, może źle, nie mi oceniać konstrukcję tego świata – i tak stanowczo zbyt niską prowizję płacimy temu, który go stworzył. Musimy pamiętać, że efekt motyla nie jest jedynie chwytliwym tytułem filmu - to realne zjawisko, zbyt rozpostarte, byśmy mogli go doświadczyć. Ale trzeba pamiętać, że jest. I że nasze słowa, myśli i działania mają wpływ na cały świat.

   Nie potrzeba wcale wiele, by dokonać wielkich zmian. Czasami wystarczy po prostu zamknąć w swojej dłoni czyjąś dłoń i po prostu być. Pomilczeń, popłakać albo pośmiać się z niczego, z powietrza. Stawiamy sobie wielkie wymagania, kiedy tak naprawdę wcale nie potrzeba wiele, aby tworzyć wielki i dobry świat.

„Maciek zaś w zadumie patrzył na salę i myślał, że skoro człowiek przesypia prawie jedną trzecią swego życia, to powinien starać się maksymalnie wykorzystać nieliczne godziny, kiedy to nie leży bez świadomości. Jak najwięcej zrobić, jak najwięcej przeczytać, jak najwięcej się nauczyć i jak najwięcej pojąć z tego świata, na którym jest tylko gościem. I jak najwięcej dać temu światu."


PRZEDPREMIEROWO - "Były sobie świnki trzy" Olga Rudnicka

$
0
0

  Jakie jest największe nieszczęście kobiety, która jest żoną bogatego mężczyzny? Podpisana intercyza...
   I nie to nie żart. To kwintesencja fabuły najnowszej książki Olgi Rudnickiej „Były sobie świnki trzy.”

   Jolka, Kamelia i Marta to żony polskich prawników; mężczyzn bezwzględnych, zdradzających i niemających żadnych skrupułów. Kobiety łączy kilka wspólnych cech: przede wszystkim niechęć do swoich mężów. Jolka specjalnie przytyła kilkanaście kilogramów i zaniedbała się, żeby nie musieć sypiać z własnym mężem, który wydawał podczas upojnych chwil dźwięki podobne do świńskiego chrumkania.
   Kamelia dawno już przestała zabiegać o względy męża i poszukała pocieszenia w umięśnionych ramionach trenera fitness. Niestety z czasem okazało się, że i plemniki trenera były aż nadto wysportowane i przebiły się do jej komórki jajowej, tworząc nowe, niewidoczne jeszcze nowe życie.    Zdrowy rozsądek podpowiadał, że wykształcony mąż nie uwierzy w niepokalane poczęcie a zaciągnąć go do łóżka graniczyło z niejakim cudem.
   Marta natomiast miała lat trzydzieści i trzy i o niczym tak w życiu nie marzyła jak o dziecku; niestety jej światopogląd rozmijał się z mężowskim, który opuścić małżeńską sypialnię, bo nie wierzył w zapewnienia Jolki, że nadal zażywa tabletki antykoncepcyjne i wolał szukać pocieszenia w bezpieczniejszych ramionach udach.

„-On chrumka! - wysyczała Jolka, ściszając głos, ale nadając mu odpowiednią intonację.
- Co robi? - Kama zamarła.
- Chrumka! […] nigdy nie wiem czy przypadkiem nie dławi się własną śliną – wyjaśniła z nagłą urazą Jolka, jakby mając za złe mężowi, że się istotnie nie udławił.”
 
   Co więc mogą zrobić zdesperowane kobiety, które chcą odejść od mężów, ale przeraża je życie w biedzie, które z pewnością przypadłoby im w udziale, gdyby rozwiodły się, jak polskie prawo przykazuje? Cóż, trzy przyjaciółki postanowiły swoich mężów... zabić.
   Poglądów na idealną śmierć współmałżonka miały masę – poczynając od samobójstwa, poprzez tajemnicze zaginięcie, na wypadku samochodowym kończąc. Jednak każdy plan miał pewną dziurę, której nijak nie dało się załatać a ta dziura mogła spowodować, że wszystkie trzy wylądują w więzieniu na długie lata.

   Jakby w książce było za mało estrogenu, jest tam jeszcze jedna zdeterminowana kobieta; Sandra jest młodym prawnikiem i marzy jej się, żeby osiągnąć w tym zawodzie jak najwięcej. Aby zarobić, na studiach była profesjonalną call girl, czyli inaczej mówiąc panią do nieco intymnego towarzystwa; pech chciał, że kiedy przeniosła się do innego miasta i zaczęła pracę w kancelarii jej szef okazał się być jej dawnym klientem... Chcąc nie chcąc Sandra musiała upaść na kolana i to nie po to, aby błagać o zapomnienie...



   Jest to książka utrzymana oczywiście w formie komizmu; „Były sobie świnki trzy” to krzywe zwierciadło, które ukazuje, do czego mogą posunąć się kobiety, aby zdobyć to, czego chcą a więc upragnioną wolność okraszoną dość pokaźną gotówką.
   Książkę przeczytałam niezwykle szybko a warto wspomnieć, że miałam ją jedynie na czytniku, na którym zwykle czytanie idzie mi opornie i ciężko. Ta fabuła na tyle mnie zaintrygowała i zaciekawiła, na tyle Olga Rudnicka mnie zaskoczyła, że miałam ochotę czytać dalej pomimo że jedna z bohaterek – Marta – irytowała mnie tak bardzo, że sama z chęcią upozorowałabym jej zniknięcie. Gdyby była osobą rzeczywistą, rzecz jasna.

„- Nie możesz oczekiwać, że jedna z nas zabije człowieka, który w niczym nam nie zawinił – odparła Jolka. - Jestem zdecydowanie przeciwna zabijaniu kogokolwiek poza własnym prywatnym mężem. Nie jestem psychopatką.”

   W formie niezobowiązujących żartów można rozważać czy mężowie bohaterek zasłużyli na zastawiane przez kobiety ich życia pułapki, które miały definitywnie zatrzymać bicie ich serc. Nie ulega wątpliwości, że nie byli mężami idealnymi – już samo to, że zdradzali zasługuje na kocioł pełen smoły i wszędobylski zapach siarki – a dodając to, w jaki sposób je traktowali, można śmiało stwierdzić, że zaliczali się do grona łajdaków. Jednak nawet najgorszemu łajdakowi przysługuje prawo do obrony a tutaj prawa tego zdecydowanie zabrakło. Kobiety były oczywiście pewne, że gdyby próbowały powołać się na rozwód z orzeczeniem winy mężów, nic by nie wskórały – znajomości w polskich sądach robią niestety swoje. Zabraliby im wszystko, poczynając od kosztownej biżuterii, na ostatniej parze stringów kończąc (lub fig w przypadku Jolki) a panie skończyłyby czekając w kolejce do pośredniaka.

   Z czasem cała akcja zaczyna przypominać groteskę pokroju Gombrowicza i nie wiadomo czy czytać z zadumą i zdziwieniem co wymyślą bohaterki czy śmiać się z ich karykaturalnych błędów i głupich decyzji. Bez wątpienia książka wciąga i to tak głęboko, że trudno później wynurzyć się na powierzchnię.

   Ah i wiecie co? Jeśli wasz przyszły niedoszły mąż będzie żądał intercyzy to podsuńcie mu tą książkę- niech wie, że czasami lepiej pozbyć się połowy majątku aniżeli życia...


   Książka ukaże się w księgarniach całej Polski już 15 marca!

Lista spraw do zrobienia przed przejściem przez Tęczowy Most.

$
0
0
   Trafiłam ostatnio na cholernie wzruszającą książkę ( nigdy nie czytajcie takich w autobusie, bo ja dzisiaj ukradkiem podcierałam łzy). Ogóle cala historia jest o szczęśliwej, choć nieco podzielonej rodzinie, na którą spada wielkie nieszczęście – czterdziestokilkuletnia Callie, matka, żona, córka, siostra i przyjaciółka zapada na nieuleczalną chorobę.



   I w ramach tego smutnego wątku zaczęłam się zastanawiać co chciałabym zrobić, nim zejdę z tego ziemskiego padołu i wejdę pomiędzy anielskie chóry. Dodam tylko, że wierzę, że na moje przybycie zorganizują w niebie wielką imprezę, podczas której będzie śpiewał sam Michael Jackson. A tekst piosenki napisze mu Szekspir i Kurt Cobain – tradycja z nutką nowoczesności.

   Aha– moje marzenia, chciejki czy jak to nazwać, wcale nie będą górnolotne (a przynajmniej nie wszystkie), więc jeśli spodziewacie się, że chciałabym polecieć w kosmos, to niestety się rozczarujecie. Kolejność przypadkowa.

   Napisać taką książkę, żeby sam Paulo Coelho bił pokłony. Nie lubię stylu pisania Coelho, tym większą będę miała satysfakcję, jeśli on polubi mój styl. A najlepiej to gdyby powiedział, że moja książka jest tak wspaniała, że jego wszystkie dzieła są przy tym niczym wypracowanie gimnazjalisty z zaburzeniem rzeczywistości.

   Ubrać się totalnie awangardowo, bez strachu, że sąsiedzi pomyślą, że przesadziłam z antydepresantami. Wiecie, tak jak ubrane są kobiety z wybiegów mody – kawałek folii aluminiowej wpiętej we włosy, spódnica w strzępach i do tego sam żakiet, bez niczego pod spodem. Modnie, parysko, nowocześnie – ale sądzę, że na taki strój zdecyduje się dopiero wtedy, gdy przywitam się ze swoją starczą demencją. 

  Nauczyć się robić placek z truskawkami i galaretką – wyjawię wam w sekrecie, że taki placek jest od dzieciństwa spełnieniem marzeń moich kubków smakowych. Kwaskowany smak truskawek, słodki biszkopt, kremowa masa – istne cudo!

   Kupić zupełnie niepotrzebny ciuch za wielkie pieniądze– znaczy się, chciałabym mieć tyle pieniędzy, żebym nie zauważyła kompletnie braku pięciu tysięcy na moim koncie. A bardzo drogi płaszcz, czy sukienkę na wystawne przyjęcia powiesiłabym w szafie i cieszyłabym się z samego faktu, że tam sobie wisi.

   Wziąć ślub jestem zwierzęciem stadnym, chociaż moje stado nie może być zbyt duże i głośne, bo dostaję nerwicy. Nie jestem z tych, którzy lubią samotne życie a związek dla nich to spotykanie się ze sobą dwa razy w tygodniu na kilka godzin – takie coś było dobre w liceum, teraz potrzebuję stabilizacji.
   Ten podpunkt ma szansę się spełnić a przynajmniej jesteśmy w trakcie jego realizacji.
Chcę, żeby było idealnie, cudownie. Żebym miała przy swojego boku cudownego mężczyznę a za sobą wszystkie osoby, które znam, lubię i kocham (i tych ze strony narzeczonego, których nie znam.) Marzy mi się piękne wesele z tańcami, z biegającymi wokoło dziećmi (nie moimi), z przyjaciółkami, które będą pomagały wstać, gdy potknę się o swoją wymarzoną suknię ślubną. A później, gdy już wszystko się skończy, padnę ze zmęczenia na łóżko a obok mnie padnie mój mąż i najcudowniejsze w tym wszystkim jest to, że od tamtego dnia, zawsze już będziemy zmęczeni razem.



   Poczuć gorący piasek pod stopami– nad morzem była raz, ale biorąc pod uwagę, że było to Morze Północne i było gdzieś około dziesięciu stopni ciepła, nie miałam najmniejszej ochoty ściągać butów i stawać na zimnym piasku. Więc marzenie nadal jest do spełnienia.

   Zobaczyć deszcz spadających gwiazd – wiem, wiem, w zeszłym roku była taka noc, ale niestety nie udało mi się wtedy rozłożyć kocyka i obserwować nieba przez całą noc. Ale to dobrze, mam na co czekać.

   Powiedzieć wszystkie teksty, które mówią tylko matki np. „mięso zjedz, ziemniaki zostaw” albo „ubierz szalik, ja z tobą po doktorach chodzić nie będę”. To kwintesencja całego macierzyństwa, móc tak powiedzieć i dodać w myślach - „cholera, mówię jak moja matka!”

  Zrobić coś, żeby świat pamiętał o mnie nieco dłużej niż do czasu śmierci moich wnuków. Coś, co nie będzie wymagało zmiany mojej płci czy powiększenia biustu do rozmiaru XYZ. Mogłabym na przykład odkryć lekarstwo na raka, ale moja wiedza z biologi musiałaby chyba wykraczać odrobinę poza to, co wyniosłam z liceum. Albo mogłabym odkryć nową planetę (do tego chyba potrzebowałabym teleskopu bardziej profesjonalnego niż ten, który można kupić na allegro za 99.99 zł.)
   W każdym razie chcę się jakoś zapisać w tych annałach historii świata. Pal licho, mogę być znana jako „matka tego, który...” - nie będę wybrzydzała.


   Przejść się w uroczej sukience i sandałkach na obcasie po Paryżu – chciałabym w ogóle mieć w końcu jakąś uroczą sukienkę, którą mogłabym nosić w gorące dni (a mam tylko takie, które wyglądają jak sukienki weselne), a Paryż to jedynie dodatek do marzenia. No bo kto nie chciałby chociaż raz w życiu znaleźć się w Paryżu? Pal licho możliwość zamachu, liczy się romantyzm!

   Dzisiaj umyśliłam sobie kim chcę być po studiach – w końcu wybrałam swoją drogę! Fanfary poproszę. Otóż kochani chcę... udzielać ślubów cywilnych (bo kościelnych nie da rady.) Czyli muszę być urzędnikiem stanu cywilnego. Bam! Oto ja – przyszła pani od ślubów.

   Poza tym nie mam żadnych wygórowanych marzeń i oczekiwań od życia; ot, dobrego męża (zanosi się na to), grzeczne dzieci, które nie będą lubiły Świnki Pepy (nie znoszę tego wieprzka), garstkę przyjaciół wokoło, ład w rodzinie, trochę pieniędzy, kilka psów i kotów, zaprzyjaźnioną sarenkę, która by odwiedzała mnie w moim ogródku i dom. I tyle.Albo nie – jeszcze kilkanaście lat życia dla mnie i dla nich wszystkich, żebym mogła się tymi wszystkimi cudami nacieszyć.

"Chodzi o spokój. I radość. O szczęście. Chodzi o to, jak jej serce zaczyna się uśmiechać, gdy tylko usłyszy na podjeździe samochód Eda. I o poczucie bezpieczeństwa: Lila wie, że nie będzie z nią pogrywał, że jak mówi, że zadzwoni, to zadzwoni i że gdy na nią parzy, kiedy siedzą razem na tarasie, wcale nie widzi jej tak, jak ona siebie postrzega: niskiej, pulchnej żydówki z szopą na głowie, długim nosem i podwójnym podbródkiem. On widzi w niej Audrey Hepburn."



PRZEDPREMIEROWO - "Komornik". Apokalipsa na jaką zasługujesz.

$
0
0
„Koniec nadszedł tak, jak ponoć zawsze pisane mu było nadejść: zupełnie niespodziewanie.”



   Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik na usługach Góry.
   Brzmi bezsensownie, prawda? Jednak tym właśnie jest główny bohater rewelacyjnej książki Michała Gołkowskiego, „Komornik”.

   Świat jaki znamy obecnie nie istnieje. Stało się to, co może stać się w każdej chwili i na co ludzkość czeka już od dwóch tysięcy lat. Ba!, co niedziela w katolickich kościołach ludzkość wręcz składa deklarację, że jest na to gotowa, że czeka na ten moment, który odmieni wszystko – gdy niebo postanowi zejść na ziemię.

    Ludzkie prośby zostały wysłuchane w „Komorniku”; niestety, apokalipsa wyglądała trochę inaczej, niż zapowiadała to Biblia. Po pierwsze z nieba zaczęły spadać anioły, które wcale nie były ucieleśnieniem miłości i dobroci. Ich celem była eksterminacja ludzi, systematyczna i powolna. Nie dało pokonać się ich żadną bronią, jednak mieli jeden słaby punkt, który ludzkość idealnie wykorzystała – byli naiwni i nie wiedzieli czym jest kłamstwo; jeżeli mieli w papierach wyrok na konkretnego Jana Kowalskiego i stanęli z nim twarzą w twarz, ale Jan Kowalski powiedział, że „tutaj taki nie mieszka”, anioły odchodziły.
   Niemniej jednak byli oni niezniszczalni i bezwzględni, całkiem inni niż uczono nas na religii. Jedynie Jeźdźcy Apokalipsy śmigali po ziemi w starożytnych rydwanach i siali głód, wojnę, zarazę i śmierć, tak jak było zapowiedziane. 

   A później... A później niebo się otworzyło, trąby znikąd zaczęły grać, ludzie upadli na kolana, sceneria była niczym z filmu Spielberga i … nie wydarzyło się nic. Żaden Bóg się nie pojawił, nikt nie przyszedł w wielkiej chwale i uwielbianie. Światła zgasły, publiczność nie miała zamiaru klaskać, całe przedstawienie skończyło się fiaskiem. Ludzkość zrozumiała, że koniec jest nieunikniony i że żaden rycerz w lśniących sandałach nie zechce ich uratować.

„Podobno na początku była ciemność a Duch Boży unosił się nad wodami. Tak przynajmniej głosu wersja oficjalna, ale to gówno prawda: na początku zawsze jest ból a potem przychodzi jeszcze więcej bólu.”

   A później zaczęto werbować wybranych ludzi do wykonywania egzekucji na tych, którzy pozostali przy życiu; Aniołowie może i byli naiwni, ale nie głupi i zdawali sobie sprawę ze swojej słabości. Albo zrobili to po prostu z lenistwa, bo nie mieli ochoty polować na marnych ludzi.
   Ich nadrzędnym celem było stworzenie bezludnej ziemi i biorąc pod uwagę, że od początku apokalipsy żadne dziecko nie przyszło na świat, mogli sobie darować i po prostu poczekać tak z dziewięćdziesiąt lat, aż natura zrobi swoje. Jednak jakieś masochistyczne przekonanie nakazywało im siać cierpienie i strach. Nawet Jeźdźcy stwierdzili w pewnym momencie, że swoje już zrobili i odjechali na swoich rydwanach, ale Wysłannicy pozostali, niewzruszeni i nieznudzeni rozgniataniem mrówek.

   Komornik Ezekiel był kiedyś zwykłym człowiekiem, który miał żonę, córkę, dom i pewnie kredyt na najbliższe pięćdziesiąt lat życia. Spłaty umorzono w obliczu apokalipsy, ale marne to pocieszenie, skoro Wysłannicy wybrali go sobie na swojego sługę a jego rodzinę skutecznie zlikwidowali, żeby nauczyć go, że uczucia są zgubne. Tak więc Ezekiel nie czuł. Wypełniał swoją powinność, nie bacząc na to, co szepcze mu jego sumienie.

   „Komornik” to powieść o jego posłudze, która powoli, niezauważalnie na nowo budzi w nim ludzkie uczucia. Ta książka jest brutalna, krwawa i ocieka krwią ludzką i anielską, ale trzeba przyznać, że na jakimś jej poziomie ważna rolę grają uczucia i budząca się do życia dusza Ezekiela, która przypomina sobie co znaczy odczuwać współczucie – albo ja tak odbieram tą książkę, bo jestem sentymentalna.

  Apokalipsa w wykonaniu Gołkowskiego jest absurdalna, niedorzeczna i komiczna – całkiem taka, na jaką swoim zachowaniem zasłużyła ludzkość. Egzekucję wykonywano za najmniejsze przewinienia:

„- Księga Kapłańska, jedenasty i dziewiętnasty rozdział. Chodzi o …
- Ach, chyba się domyślam. To te wszystkie dziwne zakazy?
- Owoce morza – skrzywiłem się. - Poza tym, jedzenie z drzew przed upłynięciem czwartego sezonu od zasadzenia, tatuowanie ciała i noszenie ubrań z mieszanych tkanin.
- To ostatnie też? - zaśmiał się. - No co pan nie powie!
- Niestety. Musiał pan lubić piżamy jako dziecko.”

   Mimo że jestem kobietą – a więc w założeniu nie powinna podobać mi się książka z gatunku fantastyki – „Komornika” pochłonęłam w kilka godzin i chcę więcej! Czekam z niecierpliwością na to, co stanie się dalej, bowiem zakończenie jest na tyle przewrotne, że Ezekiel może mieć w tomie drugim niemałe kłopoty... Ale, ale! Póki co, zaostrzcie sobie pazurki i ustawcie się w kolejce do księgarni, ponieważ książka zawita tam 16 marca! 

   Obiecuję swoim blogerskim słowem, które jest warte trochę więcej niż funt kłaków - "Komornik" stanie się jedną z waszych ulubionych książek. Nie bójcie się tego gatunku literackiego, bo czasami warto się przełamać - fantastyka to nie tylko statki kosmiczne i jednorożce; to też kawał dobrej literatury, która być może... przepowiada przyszłość. 


#Jeżycjada "Brulion Bebe B."

$
0
0

„Często zdumiewa mnie, jak zawiłe są linie kreślone palcem przypadku i jak bardzo losy nasze zależą od tych poplątanych bazgrołów.
Gdyby na przykład ulica Armii Czerwonej nie była w sierpniu rozkopana do imentu, Bebe i Dumbo nie spotkaliby się koło fontanny. Zapewne spotkaliby się nieco później, w innym punkcie miasta, ale kto wie, czy wtedy zwróciliby na siebie uwagę?”

   Beata, zwana Bebą i Konrad Bitnerowie byli dziećmi bardzo samodzielnymi; nie mieli innego wyjścia, bowiem ich ojciec postanowił założyć w Brazylii nową rodzinę zapominając jakby o tej, którą już miał za żelazną kurtyną a matka była artystką a to samo przez się rozumie, że nie miała głowy do tak przyziemnych spraw jak gotowanie czy sprzątanie domu. Oczywiście sławna Józefina Bitner kochała swoją córkę stojącą u progu dorosłości i syna, który był jeszcze w tym wieku, w którym jeździ się na kolonie; nie umiała ona tylko wyrażać tej miłości w sposób typowo matczyny. Była raczej matką-amerykanką niż matką-polką. 

   Jako, że w Jeżycjadzie wszystko jest powiązane, nikogo nie powinien zdziwić fakt, iż Józefina była daleką kuzynką Kłamczuchy, czyli Anieli Kowalik, niespełnionej aktorki, która swego czasu – klik– przeniosła się z dnia na dzień do Poznania znad dalekiej Łeby, gnana uczuciem miłości i przeznaczenia.
Z owej miłości nic nie wyszło, jednak dzięki temu losy Anieli potoczyły się tak, że na obecnym etapie Borejkowej rzeczywistości jest ona suflerką w teatrze a nie pakowaczką ryb w nadmorskiej fabryce.

   Zrządzeniem losu Józefina postanawia pozostać w Ameryce, do której wyjechała na kilka tygodni a opiekę nad swoimi skarbami powierzyła Anieli. Warto tutaj zaznaczyć, że Kłamczucha nie zmieniła się za bardzo od czasów licealnych i jej największym problemem w dorosłym życiu było to, że nie miała ona jeszcze okazji odrzucić zaręczyn, mimo że miała już lat dwadzieścia pięć.

   Już z pierwszych stron dowiadujemy się co dzieje się u głównych bohaterów serii – Ida zerwała zaręczyny i postawiła wszystko na karierę lekarską (jej hipochondria nie poszła na marne!) Cesia i Hajduk doczekali się trójki dzieci, piękny Pawełek w końcu się ustatkował a Gabrysia została znowu oszukana przez Pyziaka i samotnie wychowywała dwie córeczki. Aniela zaś ciągle mieszkała na walizkach, ciągle nie miała swojego miejsca na ziemi i troszkę ją to uwierało, prawdę mówiąc.

   W roku 1988 trzecia z kolei Borejkówna ma zaszczyt nazywana być licealistką, z wszelkimi łączącymi się z tym wadami i zaletami. Natalia w przeciwieństwie do sióstr nie jest orłem z żadnego przedmiotu i nawet poczciwym wróblem trudno ją nazwać; łapie dwóję za dwóją i dotyczy to też języka polskiego, który przecież dla żadnej Borejkówny nie powinien być trudny i niezrozumiały. Coś jednak Natalię hamuje, dręczy i mimo że wie dużo to nie potrafi tego przelać na kartki opatrzone nazwą SPRAWDZIAN.

  W tej części na scenę wkracza wyjątkowy Bernard Żeromski, który zawsze kojarzył mi się z Hagridem z „Harry'ego Pottera” - brodaty, wysoki, szeroki w ramionach i kompletnie nieprzystosowany do życia w brutalnym społeczeństwie. Bernard był artystą i świat postrzegał jako miejsce na plewienie dobra; niestety nie wszyscy mieszkańcy globu mieli zamiar dostosowywać się do bernardowych światopoglądów i czynili zło, co zawsze go raniło tak, jakby to jemu to zło wyrządzano osobiście.

„- Nigdy nie miałeś brody na przykład.
- Miałem – oświadczył Bernard. - Lecz ogoloną.”

   Bernard miał ucznia zwanego Dumbem, który został wyrzucony z wrocławskiego liceum i był zmuszony przenieść się do Poznania. Tam spotkał Bebe i tę dwójkę od razu coś magicznego połączyło, w przeciwieństwie do Bernarda i Anieli, bowiem ta magiczna więź istniała jedynie ze strony wielkoluda o czułym sercu. W światopoglądzie Anieli wprawdzie istniał jakiś przyszły mąż, jednak miał on być lekarzem lub prawnikiem a nie artystą. Poza tym miał być zabójczo przystojny a Bernard był po prostu uroczy z wyglądu. 

   Ogromną rolę, po raz kolejny, odegrał mało zauważalny profesor Dmuchawiec; człowiek schorowany, ale nadal pełen wigoru i jasnego umysłu. Jego trafne spostrzeżenia nie raz zmieniały życie jego dawnych wychowanków i innych młodych ludzi, którzy stanęli na jego drodze. Dmuchawiec przypomina mi niejednokrotnie o tym jak w starożytności dbano o osoby starsze; przypisywano im wielką mądrość życiową i słuchano ich rad – całkiem inaczej niż obecnie, kiedy „gderanie starych” zbywa się machnięciem ręki.

   Książki Musierowicz to także proste odpowiedzi na pytania, które nurtują każdego chyba człowieka. Wcale nie filozoficzne, niezbyt rozległe i ani trochę nie patetyczne, tylko zwyczajne i po prostu – ludzkie,

„- Ale niech mi Basia powie, czemu ja muszę żyć w takich czasach? - wybuchnął goryczą pan Karolek.
- Bo tak się Panu Bogu podobało – wyjaśniła mu staruszka.”


   "Brulion Bebe B." to kolejna część serii, w której możemy obserwować przemianę Kłamczuchy z trzpiotki w mądrą i dojrzałą kobietę. To także kolejny hołd dla Dmuchawca, który - patrząc z obecnej perspektywy mojego jestestwa - jest tak naprawdę osią całej Jeżycjady. Borejków jest tutaj jak na lekarstwo i są oni głównie reprezentowani przez dorastającą Natalię, która nigdy nie była moją ulubienicą, jednak pomimo tego książka i tak spełnia swoje najważniejsze zadanie - umila czas, przenosi w przeszłość i przypomina, co jest w życiu ważne. 

PS - Naskrobałam już recenzję książki "Kamień i sól" i chciałabym ogłosić wszem i wobec, że jutro pojawi się na blogu - po dłuższej przerwie - niepochlebna recenzja. To taka zapowiedź, żebyście byli przygotowani na to, że nie będę jutro zbyt miła i dla książki i dla autorki. Będzie rzeź. 

Zabierzcie ode mnie tę książkę! "Kamień i sól" V. Scott

$
0
0


   Często niestety mam tak, że książki, które zachwycają większość czytelników mnie okropnie irytują i odrzucają z mocą bomby atomowej. Tak było przy „Pięćdziesięciu twarzach Grey'a” i tak jest przy – ponoć – bestsellerowej sadze Victorii Scott o Telli, która bierze udział w piekielnym wyścigu.

   Jeśli nie chcecie czytać niepochlebnej opinii o tej książce bo ją lubicie, albo chcecie przeczytać to lepiej uciekajcie gdzie pieprz rośnie. Bo niestety nie będzie miło i słodko. 

   Na pierwszą część miałam okazję ponarzekać kilka miesięcy temu a teraz przyszedł czas na tom drugi zatytułowany „Kamień i sól”. Główna bohaterka, nastoletnia Tella to zwykła amerykanka, która miała to nieszczęście, że jej brat zapadł nagle na nieznaną nikomu chorobę. Ich rodzice zamiast szukać pomocy u lekarzy rodem z „Grey's anatomy” i „Ostrego Dyżuru” przeprowadzili się na głęboką wieś, oddaloną od cywilizacji kilkanaście kilometrów. Natura miała pomóc chłopcu odzyskać zdrowie, chociaż on i tak całe dni spędzał w łóżku. Ale w sumie to Ameryka i absurdy są tam na porządku dziennym.

   Pewien czas później Tella otrzymuje tajemniczą wiadomość i po kilku przygodach i po ani jednej chwili zastanowienia ląduje na arenie Piekielnego Wyścigu – czegoś na kształt Igrzysk Śmierci, które nie trzymają się kupy i rzeczywistości.
   Organizatorzy wyścigu, aby pozyskać uczestników, specjalnie pozarażali ich bliskich, aby dać im motywację do udziału w ich głupiej grze. I to nawet byłby ciekawy zabieg literacki, gdyby nie to, że otaczająca ich codzienność jest taka, jak nasza – a wątpię czy w rzeczywistości nikt nie zgłosiłby zaginięcia setki osób i nie wpadłby na trop dziwacznego wyścigu, który odbywa się na pustyni, w dżungli, na oceanie i w górach. Przecież mamy satelity! Nie tak łatwo jest przegapić grupę osób na pustyni!
    
    Poza tym muszę wspomnieć o Pandorach – są to pomocnicy wszystkich bohaterów; ich zadaniem jest dbanie o swojego pana i poprowadzenie go do wygranej, którą jest lekarstwo dla bliskiej im osoby. Wszystko pięknie, tyle tylko, że Pandory klują się z jajek i nie jest to wcale ptactwo. Autorka albo nie uważała na lekcjach biologi, albo ma je w głębokim poważaniu, ponieważ z jaj wykluwały się lwy, lisy i inne ssące. Aż dziw, że sami uczestnicy nie wykluli się z jaj, chociaż kto wie co czeka nas w części kolejnej?

   Organizatorzy wyścigu zachowują się jak schizofrenicy – najpierw są mili niczym miesięczne kociaki a po chwili starają się zabić uczestników na każdy możliwy sposób. Kiedy Tella i inni przyzwyczaili się już do swoich zwierzątek wyklutych z jaj, postanowiono zorganizować zawody, podczas których owe milusie maluchy będą się zabijały; to chyba jedyny fragment tej książki, który czytało mi się w miarę dobrze i nie musiałam się do czytania przymuszać- był na tyle realistyczny, że zaczęłam się zastanawiać czy autorka nie brała kiedyś udziału w walkach psów czy kogutów.

   Ah, wątek miłosny! Tella i jeden z uczestników – Guy – czują do siebie tak zwaną miętę. I wszystko jest pięknie, słodko i różowo, miłość kwitnie pośród śmierci i krwi, do momentu gdy chłopak martwiąc się o dziewczynę radzi jej większą ostrożność i przypomina jej, że kilka razy pomógł jej ujść z życiem. Od tej pory duma Telli przerasta szczyt Mount Everest i dziewczę jest oburzone przez pół książki, że Guy ośmielił się tak ją znieważyć – ja się pytam: w którym momencie ją znieważył? Nie zrozumiem chyba nigdy tej bohaterki...
   Poza tym, jej przyjaciele i wrogowie padają jak muchy a o czym myśli nasza kochana Tella? Nie o tym jak radzi sobie jej rodzina, nie o tym jaki ten świat jest brutalny i nie o tym, że chciałaby od tego wszystkiego uciec i popłakać w spokoju w kącie. Nie! Ona myśli o … truskawkowym shake'u!

   I proszę wytłumaczcie mi to zdanie, bo ja głowiłam się nad nim kilka chwil i nadal nie wiem jak inaczej można być niepokojącym:

„Guy Chambers jest tak niepokojący jak to tylko możliwe, ale nie w taki sposób, że zastanawiasz się, czy zabije cię we śnie.”

   W jednej z recenzji przeczytałam, że „zakończenie zniszczyło mnie emocjonalnie.” Cóż, mnie emocjonalnie wykończyła cała książka i już przy czternastej stronie narzekałam, że przede mną tyle męczarni. Tak osłabiło mi to organizm, że teraz leże w łóżku z jakimś choróbskiem i ciężko jest mi podnieść głowę, bo wtedy czuję jak mózg napiera mi na czaszkę... zaraz, zaraz a może to tajemniczy organizatorzy mnie czymś zarazili i teraz ktoś, kto mnie kocha dostanie jajko z ssakiem w środku i zostanie przetransportowany do dżungli, gdzie będzie musiał bawić się w Jamesa Bonda?

   Możecie mnie krytykować za tą krytykę i zademonstrować mi buntowniczego focha, ale ta książka mnie przeraża; na pozór lekki styl autorki przypomina mi wypracowanie gimnazjalistki na temat: „opisz abstrakcję, która kompletnie nie ma sensu.” Ale cóż... to jest w blogosferze takie cudowne, że mogę powiedzieć, że nie cierpię tej serii a wy mnie na stosie nie spalicie, najwyżej na stosie internetowym.


   Idę chorować dalej a wy przemyślcie, czy na pewno chcecie poznać się z tą książką. Osobiście nie polecam. Na swoim przykładzie wiem, że "Kamień i sól" wywołuje choroby. 


PRZEDPREMIEROWO "Pokalane poczęcia" Natalia Rogińska. Czy łatwo jest być mamą?

$
0
0


   Według UNICEFu dziennie na świat przychodzi 353 000 dzieci, wszystkie powstałe w wyniku pokalanego poczęcia. Jednak we współczesnym świecie pokalane poczęcie ma wiele aspektów, które kiedyś były nie do pomyślenia; można zapłodnić komórkę jajową pod mikroskopem, można patrzeć jak się dzieli, budując od podstaw nowego człowieka. Po kilku dniach od poczęcia można stwierdzić jakiej płci będzie dziecko, chociaż ten zlepek komórek mieszczący się na szalce Petriego w niczym dziecka nie przypomina.
   Niektóre dzieci powstają w wyniku wpadek, zdrad lub pod wpływem presji społeczeństwa „bo już czas zostać rodzicem.” Inne są planowane, wyczekane; matki z uporem maniaka liczą dni płodne a później razem z partnerem trzymają kciuki za pojawienie się dwóch kreseczek na teście.
   A inne znowu pojawiają się tak po prostu, chciane, ale bez długiego wyczekiwania.

   W książce „Pokalane poczęcie” przedstawionych jest kilka historii. Wszystkie łączy osoba ginekologa, do którego bohaterki przychodzą na wizyty. Niektóre z nich pragną zostać samotnymi matkami, inne walczą z niepłodnością i są jeszcze takie, które bez problemu zachodzą w ciąże i to staje się ich problemem... Ireneusz, ginekolog, jest jednym z najgorszych bohaterów o jakich kiedykolwiek czytałam; obleśny, mdły, zuchwały dziwkarz, który większość pacjentek traktuje jak obiekty do kopulacji. Sam nazywa je Cipkami i z dosadnością opisuje ich walory zewnętrzne, które na co dzień ukryte są pod bielizną.

   Każda z przedstawionych par jest inna i każda inaczej przeżywa ciąże i czas połogu; można śmiało powiedzieć, że w książce „Pokalane poczęcia” pokazany jest przekrój wszystkich typów rodziców na świecie.
   Zosia po zajściu w ciąże zdecydowała się żyć w zgodzie z naturą i urodzić tak jak rodziły jej prababki, czyli w domu przy pomocy akuszerki. Przestała golić nogi, pachy, skończyła z farbowaniem włosów, odstawiła niezdrowe tłuste mięso i stała się matką przypominającą te, które tysiące lat temu zamieszkiwały jaskinie. Jej szwagierka, Agata, chciała po prostu być w ciąży – normalnej, zwykłej, bez żadnych udziwnień i uderzeń szaleństw w głowę. Niestety, mimo że i ona i jej mąż byli jak najbardziej płodni, wszystkie zarodki miały wady genetyczne, które nie dawały im szans na przeżycie.

   Honorata natomiast miała dzieci aż zanadto – Anię, która jeszcze nie uczęszczała do szkoły, Marysię, która ledwo nauczyła się chodzić, Antka w pieluchach, świeżo narodzoną chorą Hanię i w dodatku okazało się, że jest w kolejnej ciąży. Jej mąż wychwalał Boga pod niebiosa, że daje im tyle dzieci, ale kobieta była tak zmęczona wiecznym byciem w ciąży i macierzyństwem, że zaczęła zastanawiać się nad tym jak pozbyć się kolejnego bożego daru...


   Wszystkie te historie są w pewnym sensie dramatyczne, ale też i po trochu piękne; tak jak w życiu, tak i w tych opowieściach nie wszystko układa się tak, jak byśmy sobie zaplanowali... I Bóg i natura i geny śmieją się z ludzkich planów i robią wszystko po swojemu a zadaniem człowieka jest jedynie przyklasnąć tym pomysłom i realizować je z uśmiechem na twarzy. Na nic się zdadzą narzekania i zaklinania przyszłości; nad większością spraw nie mamy władzy i – wiecie co? - to chyba dobrze, bo wtedy ta krucha równowaga w świecie mogłaby się załamać.

   Wszystkie historie łączą się ze sobą na końcu książki w szpitalu, podczas nocnej pełni... Tam natura kieruje wszystkie przyszłe i niedoszłe matki i łączy ich losy na zawsze. Zakończenie książki pozornie zostaje zamknięte, ale tak naprawdę wszyscy bohaterowie zaczynają wtedy kolejny rozdział w swoim życiu; niektórzy z uśmiechem na twarzy, inni z oczami pełnymi łez. Ale każdy z nich tej nocy, kiedy księżyc prężył się w całej swojej okazałości na nocnym niebie, musiał zmienić swój światopogląd i podjąć kilka ważnych decyzji. 

„Narodziny dziecka – absolutna magia. To, co dzieje się w sercu matki, ilekroć trzyma w ramionach dziecko, które jeszcze przed kilkoma chwilami było częścią jej ciała a odtąd stawało się namacalne wszystkimi zmysłami, to absoult.”

   Styl autorki jest bardzo przystępny; w świetny sposób łączy ona humor ze wzruszeniem co sprawia, że "Pokalane poczęcia" pokochają wszystkie te kobiety, które lubią czasami otrzeć łezkę przy książce, ale nie lubią moczyć całej chusteczki (wiecie, trzy łezki i koniec, bez sentymentalnej przesady.) Wszyscy bohaterowie są ludzcy, zwyczajni i wszyscy w pewnym momencie czymś zaskakują – nawet okropny Ireneusz ma swoją chwilę chwały, kiedy stwierdziłam, że i skończony cham może mieć swoje milsze oblicze.

   Na końcu autorka umieściła kilka pytań do dyskusji; szczególnie dało mi do myślenia to: „Ojca się nie wybiera! Wybrała ci go matka. Czym kierują się kobiety, wybierając mężczyzn na ojców swoich dzieci.” I tak sobie myślę, że mało która kobieta „wybierając sobie” męża, myśli o nim od razu w perspektywie ojca. Niejedna koleżanka opowiada mi, że jej chłopak to dziecka znajomych nie dotknie, bo się boi, że coś mu zrobi – i uważają, że to takie słodkie i urocze! Taka męska niemoc. Mnie ciekawi czy ta męska niemoc będzie nadal taka urocza, gdy delikwent nie będzie chciał dotknąć własnego dziecka przez dłuższy czas i cała odpowiedzialność spadnie na biedną kobietę, obolałą i krwawiącą po porodzie. 

   Czy ta książka zmieniła moje spojrzenie na macierzyństwo? Cóż, jestem teraz jeszcze bardziej pewna, że nie chcę czwórki dzieci rodzonej rok po roku, bo padnę z wyczerpania zaraz po zrobieniu śniadania dla wszystkich (zakładając, że będę już potrafiły same jeść.) I przekonałam się, że nie warto się na nic nastawiać, bo los i tak da nam figlarnego pstryczka w nos, ilekroć założymy sobie jakieś plany – założyć to możemy rano majtki, planowanie życia już nie leży w naszej gestii. Co w sumie nie jest takie złe, bo powiedzmy sobie szczerze – gdyby wszystko było tak, jak zaplanowaliśmy sobie na przykład pięć lat temu to większość z nas byłaby cholernie nieszczęśliwa.
A ja to już na pewno.

   Kochane! Kochani! - tą książkę powinni przeczytać wszyscy ci, którzy: mają dziecko, chcą mieć dziecko i ci, którzy dziecka nie chcą. Jestem pewna, że zmieni ona lekko wasze poglądy na ten temat; być może zdecydujecie się szybciej na kolejne dziecko lub zmienicie swoje plany, w których zakładacie, że będziecie mieli siódemkę pociech. Być może stwierdzicie, że warto jednak dać szansę waszym genom powędrować dalej w świat i że rodzicielstwo jest dla was. 
   Jakie by nie było wasze stanowisko, z książką warto się zapoznać. Dla siebie i dla swoich obecnych, przyszłych i niedoszłych dzieci.

Książka ukaże się w księgarniach 22 marca.


Viewing all 362 articles
Browse latest View live