Dzisiaj recenzja dość wyjątkowa, bo podwójna. Z uwagi na to, że dwie kolejne części Jeżycjady skupiają się dość mocno na osobie Natalii Borejko, postanowiłam połączyć je w jedną, bardziej obszerną recenzję.
„Są takie spojrzenia, które można sobie zapamiętać na całe życie. Ułożyć w pamięci jedno po drugim jak kwiaty w zielniku, i do śmierci przeglądać, wspominają, gdzie które zostało znalezione.
Lub otrzymane.”
W czerwcu 1994 roku Natalia Borejko znajdowała się w stabilnym związku z niejakim Tuniem, znanym z prequela Jeżycjady „Małomówny i rodziny”. Tunio jest mężczyzną władczym, zdecydowanie wyznaje patriarchalny model rodziny. Natalia nie do końca podziela jego zdanie, czemu nie ma się co dziwić, patrząc na to w jakim domu została wychowana. Ciężko wszak wyobrazić sobie Ignacego Borejko, który nakazuje swojej żonie cokolwiek, od zmywania naczyń poczynając a na sposobie spędzenia wieczoru kończąc.
Kiedy więc pewny siebie Tunio oświadcza Natalii, że biorą ślub, ta płocha i nieśmiała dziewczyna wybucha całym pokładem swojej złości i w dramatyczny wręcz sposób zrywa ich znajomość. Zamiast jednak cierpieć z powodu złamanego serca – które po prawdzie złamane nie było, bo ciężko tęsknić za kimś kogo się nie kochało – została Natalia wysłana na wakacje nad morze wraz ze swoimi siostrzenicami, Pyzą i Tygrysem. Oczywiście nie był jej to pomysł, bała się dziewczynek a szczególnie młodszej z nich, bowiem nie umiała sobie radzić z ich dorastaniem i indywidualnymi, silnymi charakterkami. Jednak czego nie robi się dla siostry? Szczególnie dla siostry, która niedawno urodziła i która leży uziemiona w łóżku z powodu choroby naczyniowej.
„Tylko ten wie, gdzie trzewik ciśnie, kto go nosi”
Natalia wyrusza więc pociągiem z dziewczynkami i już na początku podróży zostaje skuta kajdankami przez brata Tunia, który poczuł się w obowiązku ukarać dziewczynę za krzywdy dotykające jego braciszka. Dodatkowo marudny Tygrys zapada na ospę wietrzną a to zdecydowanie nie pomaga w realizacji planu jaki podjęła Natalia a więc dramatycznej ucieczki przez lasy i pola. Oczywiście nad morze nie dojechały, utknęły w połowie drogi i musiały radzić sobie z krostami, kończącymi się finansami i podążającym za nimi psychicznym bratem byłego ukochanego.
Cóż, przyznać muszę, że ta część Jeżycjady przypomina mi z lekka dobry thriller.
Podczas, gdy dziewczęta spędzają czas w odległym lesie, na ulicy Rossvelta w Poznaniu, po raz pierwszy mamy okazję zaobserwować Gabrysię w całkowitej niemocy – cała jej energia i witalność musiała zostać zgaszona, gdyż niestabilne naczynie w jej nodze mogło w każdej chwili spowodować śmierć. Na szczęście nad chorą czuwała Ida, która – aż trudno uwierzyć – była w stanie błogosławionym (i mimo tego nie zaczęła zachowywać się bardziej dostojnie i poważnie.)
Podczas samotnych wieczorów w domu, kiedy za jedynego kompana Gabrysia miała swojego półrocznego syna,jej wrażliwość wychylała się spomiędzy fałd hardości i odwagi i dawała o sobie znać. Mnie, jako czytelnika, zdziwiło to, jak podatna na krzywdę osobą jest Gaba. Zawsze silna, zawsze przygotowana do walki z przeciwnościami tym razem pozwoliła sobie na lęk przed przyszłością. Możemy także w tych dwóch częściach po raz pierwszy obserwować ją jako matkę; wprawdzie ma już dwie starsze córki, lecz dopiero przy Ignacym Grzegorzu, Gaba pozwoliła sobie na to, co czuje każda matka – na strach przed tym, co świat szykuje dla jej dziecka.

W części drugiej, która dzieje się dwa lata po dramatycznych wydarzeniach z lasu – które skończyły się szczęśliwie, wszyscy przeżyli, krosty Tygrysa zniknęły a Natalia i jej prześladowca zaczęli się ze sobą spotykać (mówiłam – jak w dobrym thrillerze), na scenę wraca Robert Rojek.
Pamiętacie Roberta? Był najlepszym przyjacielem Kłamczuchy i Gabrieli w „Kwiecie kalafiora”; zawsze miły, oddany im całym sercem, niezrównany przyjaciel. Gdy Aniela wrzuciła z całą swą szczerą brutalnością jego zaloty do kosza na śmieci, Robert wyjechał i ślad o nim zaginął na długie lata. Teraz wrócił, z piętnastoletnią córką, która była kropka w kropkę jak on – co dla jej wyglądu było nieszczęściem, lecz wielkim błogosławieństwem dla jej charakteru.
Oczywiście duma nie pozwalała Robertowi, który był w potrzebie, zwrócić się do starych przyjaciół, ale los postawił na jego drodze Natalię, która zaprowadziła go do Borejkowej kuchni, by na nowo poczuł, że jest w domu, w miejscu, gdzie zawsze było mu dobrze.
„Prawdziwe poświęcenie to przecież takie, którego nie widać.”
Mimo że między Robertem a Natalią różnica wieku jest spora i ciągle mówią do siebie per Pan - Pani, to łatwo dostrzec, że między tą dwójką coś zaczyna się dziać. Jednak rodzące się uczucie nie jest nachalne, nie wpycha się pomiędzy bohaterów i nie macha ręką wołając „no już, bądźcie razem, natychmiast!”. Przypomina raczej kota, który leniwie rozciąga się na parapecie i czeka aż promienie słońca zaczną ogrzewać jego futro.
Niezaprzeczalną gwiazdą „Córki Robrojka” jest Ida i jej półtoraroczny syn Józinek. Ida, jako kobieta ciągle rywalizująca z siostrami – mimo że one z nią nie rywalizują – za cel postawiła sobie, żeby jej pierworodny był mądrzejszy od syna Gabrysi. Dlatego też jej monologi prowadzone w stronę małego chłopca są tak komiczne i przewrotne, że czytając je, nieraz pokładałam się ze śmiechu. Niestety, Józinek przy swojej matce posługiwał się jedynie pojedynczymi sylabami i dopiero jak ta znikała z pola widzenia zaczynał gaworzyć i składać dość logiczne zdania. Co oczywiście Idę szalenie irytowało.
Obie książki są tradycyjnie okraszone ciepłem, humorem i cóż... Borejkami.
Czy Natalia i Robert odnajdą w sobie odwagę i zdecydują się być razem? Kto czytał kolejne części ten wie, kto nie czytał, ten dowie się dopiero w przyszłą środę.