Myślałam, że tematyka weselna jest już dla mnie zamknięta. Męża mam, obrączka na palcu się błyszczy i szczerze mówiąc, po własnym weselu dość miałam tematyki ślubnej, bo byłam przytłoczona tymi wszystkimi przygotowaniami. Jednak wczoraj zrodził się w mojej głowie pomysł na dość ciekawy post i postanowiłam, że pal licho zasady i własne obietnice, raz jeszcze wrócę do ślubów. Może mi to wybaczycie, jeżeli też czujecie już przesyt!
Pomyślałam, żeby sprawdzić, jak wesela wyglądały kiedyś – za czasów naszych mam, babć, i prababć. Posiłkuję się szczególnie opowieściami z mojego rodzinnego domu, czyli pewnie większość tradycji będzie związanych z Podkarpaciem.
Zacznijmy od mniejszego kalibru, a więc jak to było za czasów naszych mam? Pewnie większość z was jest świadoma, że jeszcze kilkanaście lat temu nie było tak miło jak dzisiaj, że „za jednym zamachem” można wziąć ślub kościelny i cywilny. Konkordat wtedy nie istniał i dlatego pary, które chciały być małżeństwem w oczach Boga i urzędów musiały brać… dwa śluby. Załatwiano to różnie – albo tego samego dnia lub w dwóch różnych terminach, przy czym bardziej wystawny był ślub kościelny. Cywilny zazwyczaj brało się jedynie w obecności świadków.
Tutaj wtrącenie – i ciekawi mnie, czy i u was tak było. Swój ślub brałam dość wcześnie, bo o godzinie 13, co niektórzy mi wypominali, że jak to ze wszystkim zdążę na tak wczesną godzinę (zdążyłam.) Jednak w porównaniu z mamą i babcią moją trzynasta po południu może się schować ze wstydu. Mama brała ślub o 8 rano, a babcia o 6 (!). Ponoć w latach 50-siątych na wsiach to była zwyczajowa pora, później wracano do domu i przygotowywano wszystko na przyjazd gości. Na waszych terenach też tak było, czy to po prostu dziwna wieś?
W czasach międzywojennych, na wsiach, do ślubu jeździło się pięknie udekorowanymi wozami. Pełno było na nich bibuł, kwiatów i kolorowych wstążeczek. Moja babcia opowiadała mi, jak w tamtych czasach ślub brała jej sąsiadka, śliczna, aczkolwiek znana ze swojej wredności Katarzyna. Jej wybranek był z kolei człowiekiem niezwykle spokojnym i sympatycznym; taka lekka fajtłapa „do rany przyłóż”. W dniu wesela, kiedy panna młoda była już uszykowana, przyjechali grajkowie a dzieci z sąsiedztwa (w tym moja mała wtedy babcia) czekały, żeby zobaczyć, jak przyszli małżonkowie wsiadają na przystrojony wóz i jadą w stronę kościoła, ktoś zadał niezwykle trafne pytanie: „-a gdzie jest pan młody?”.
W całym rozgardiaszu nie zauważono, że oblubieniec nie przybył; Kaśka biegała wzburzona, rodzice próbowali ją uspokoić, a grajkowie, nie wiedząc co robić, zaczęli częstować się mocniejszymi trunkami. W końcu wysłano ojca młodej do miasta (rzecz miała miejsce na wsi oddalonej od niego o 3 kilometry), który po dwóch godzinach wrócił ze zgubą. Wiecie, gdzie był? U fryzjera, bo przecież musiał dobrze wyglądać na własnym ślubie!
Myślicie, że zapraszanie gości było kiedyś tak proste jak dzisiaj? A skąd! Młodzi osobiście zapraszali tylko starszych gości i tych z najbliższej rodziny, a towarzyszyli im w tym muzycy i smaczne przystawki. Wiecie, tym sposobem okazywali im szacunek. Gości pozostałych zapraszali drużbowie – to akurat wygodne, nie musieć wszędzie zachodzić.
Wtedy przed ślubem, podczas przygotowań panny młodej miało miejsce uroczyste, gromadne rozplatanie warkocza (a my dzisiaj od samego rana układamy wymyślne fryzury!) co miało symbolizować to, że młoda od tego dnia nie należy już do grona dziewcząt. Zaszczyt rozplatania warkocza przypadał zwykle najstarszemu bratu panny albo staroście weselnemu. Chociaż przyjmuje się, że w niektórych regionach rolę tę przejmowały druhny.
Z czasów naszych prababek z kolei zupełnie inaczej wyglądała przysięga składana w kościele. Gdybym żyła kilka wieków wcześniej, wtedy powiedziałabym: „Ja, Agata, biorę Ciebie, Łukaszu za mojego własnego męża i ślubuję tobie chować wiarę małżeństwa świętego, aż do mej śmierci. Tako mi Pan Bóg dopomóż, Panno Maria i wszyscy święci.” Podoba mi się szczególnie ten fragment „za mojego własnego męża”, brzmi to co najmniej tak, jakbym miała możliwość wziąć go za męża koleżanki. Od dzisiaj zacznę mówić do męża „mój własny mężu”, epicko to brzmi.
Oczepiny, tak jak i współcześnie, miały miejsce tuż po północy, ale na tym podobieństwo się kończy. Młodą mężatkę sadzano na środku sali, zdejmowano jej wianek, ścinano zapuszczane od maleńkości włosy i zakładano na głowę czepiec, który był symbolem mężatek. W tradycji przyjęło się, że młoda ma się przed tym bronić, uciekać i chować się przed drużbami, których zadaniem było „sprowadzenie” młodej na miejsce. W sumie się nie dziwię, też bym uciekała, gdyby chciano mi ściąć włosy.
Nieco niezręcznie robiło się po oczepinach, kiedy miały miejsce pokładziny. Wszyscy biesiadnicy ze śpiewem na ustach, odprowadzali młodych do sypialni, żeby ci skonsumowali swoje małżeństwo. A my, współczesne młódki zrobiłyśmy się takie nieśmiałe, że pewnie spłonęłybyśmy ze wstydu, gdyby nasza ciotka, babcia i sąsiadka starowinka odprowadzałyby nas na naszą noc poślubną!
Jak widzicie, co stulecie, to obyczaj. Nie zdziwię się, jak moje wnuczki nie będą miały pojęcia czym są oczepiny a do ślubu będą leciały odrzutowcem, bo taka będzie moda. A to, jak wszystko szybko się zmienia utwierdza mnie tylko w jednym- nic oprócz przysięgi, oprócz obietnicy miłości i wierności, nie jest ważne. Wszystko inne i tak przeminie. To jedno, mam nadzieję, zostanie.