Przedstawię Wam dzisiaj siedem filmowych i serialowych par, które według mnie są parami idealnymi. Uprzedzam, że możecie lekko się zdziwić, bo zabraknie tutaj takich sław jak Jack i Rose z „Titanica” czy Scarlett i Ashley z „Przeminęło z wiatrem.”
Moja wizja miłości idealnej jest lekko dziwaczna, ale czy prawdziwe uczucie nie jest lekko zwariowane?
Miejsce 7. Pan i Pani Smith.
To taka urocza para, która ciągle próbuje się zabić. I ciągle próbują przekonać samych siebie, że bardziej im zależy na wierności agencji, do której należą, niż na sobie nawzajem.
W tym filmie najbardziej urzekła mnie scena, kiedy po rozwaleniu połowy domu, strzelaniu do siebie z wszystkich możliwych pistoletów i daniu sobie kilka razy kopniaka w brzuch, rankiem spotkali się w kuchni i zaczęli przygotowywać razem śniadanie. Bo cóż poczynić, jeśli dwoje tajnych agentów jednak się kocha?
Miejsce 6. Leia Organa i Han Solo.
Powiem wam szczerze – mimo że pierwszy raz „Gwiezdne Wojny” oglądałam jako pięcioletnie dziecko – dopiero niedawno zrozumiałam fenomen Hana. On faktycznie ma w sobie to coś, co może sprawić, że kobieta będzie chciała zwiedzać z nim inną galaktykę.
Leia kojarzyła mi się zawsze z dziwną, hipisowską fryzurą i białą sukienką w stylu boho. Dopiero oglądając najnowszą część zrozumiałam jak ta dwójka bardzo się kochała. Co jest dość absurdalne, bo przecież oni nawet ze sobą nie byli; żyli w czymś na kształt separacji a mimo tego z wielkiego ekranu kinowego aż biło po oczach, że im na sobie zależy.
Miejsce 5. Fox Mudler i Dana Scully.
Z tego co kojarzę, to oni nawet nie byli parą. Ale każdy, kto oglądał „Z archiwum X” i miał więcej niż dwanaście lat, wyczuwał między nimi na ekranie ogromną chemię. Mudler kochał kosmitów, duchy, zjawi i kochał Scully. Mimo, że wiecznie chodziła w tych nietwarzowym, burych garniturach i kwestionowała każde słowo swojego partnera, mimo że okazywało się, że zawsze miał rację.
Swoją drogą, to chyba jedyny serial o tym, że mężczyzna ma rację.
Miejsce 4. Bridget Jones i Mark Darcy.
Ah, jakże mogłoby ich zabraknąć! Bridget w babcinych majtkach i Mark w sweterku z reniferem tworzyli naprawdę zgraną parę. Chociaż trzeba przyznać, że trochę czasu zeszło, nim zrozumieli, że powinni być razem – w końcu coś dziać się tam musiało, zanim na ekranie pojawiły się te wiekopomne słowa „happy end”. Ale za to pierwszy kontakt ze swoją nagością (a ja dalej podburzam Wujka Google żeby zboczuchów do mnie odsyłał!) mieli już w wieku przedszkolnym, kiedy to mała Bridget biegała jak ją Bóg stworzył po ogrodzie rodziców Marka. Więc etap nieśmiałości mieli już za sobą.
Miejsce 3. Monica Geller i Chandler Bing.
Większość ludzkości uparcie twierdzi, że główną parą „Przyjaciół” byli Rachel i Ross. Dla mnie niestety ich związek był jednym wielkim niedociągnięciem i nie rozumiem tych zachwytów. Za to Monica i Chandler stworzyli taką parę, z której można brać przykład; nie obeszło się oczywiście bez kilku wpadek, kłótni i kłopotów, ale w efekcie zawsze wychodzili z nich obronną ręką – chociaż trafniej byłoby napisać „za rękę”. Im wszystko przychodziło naturalnie - pierwsze "kocham cię", pierwsze "chcę z tobą zamieszkać", pierwsze "weźmy ślub". I tak sobie myślę, że jak ktoś jest naprawdę dla siebie stworzony to wszystkie te rzeczy przychodzą naturalnie, bez zbędnych formalności i podchodów.
I nie da się zapomnieć o przecudnej scenie oświadczyn, która do dnia dzisiejszego nie została w kinie przebita. Piękna, romantyczna, doskonała.
Miejsce 2. Daenrys i Khal.
Ona – mała, słodka i niewinna. On – duży, groźny i władczy. Początkowe sceny z ich udziałem nie zapowiadały niczego dobrego. Dopiero w momencie, gdy Khaleesi zaczęła się zmieniać, kiedy zaczęła rozumieć kulturę i zwyczaje Khala, stała się równa swojemu mężowi. I chyba wtedy ten potężny i męski wojownik ją pokochał.
Chociaż trzeba przyznać, że wymagania miał do niej dość duże, bo musiała zjeść serce konia, żeby udowodnić, że nadaje się na matkę jego syna czy jakoś tak. Serce. Konia. Na surowo. I ona je zjadła. Fuj!
Miejsce 1. Joker i Harley Queen.
Dobra, powiem wam prawdę – ten ranking powstał tylko dla nich. W sobotę byłam z moim najwspanialszym w kinie na „Legionie samobójców” i tam byli oni – Joker i Harley. A, mam wam przekazać od narzeczonego, że nie czytałam komiksów na ten temat, co prawdopodobnie oznacza, że mało co się znam na ich relacji i że będę opierać się tylko na tym filmie.
Harley była kiedyś psychiatrą, która zajmowała się przypadkiem Jokera – wiecie, on nie do końca był normalny. Ale tak to już w życiu bywa, że młodziutka kobieta zakochała się w niespełna rozumu mężczyźnie i jej jedynym marzeniem było to, aby móc z nim żyć. Na każdy możliwy sposób. Cóż, Joker stwierdził, że należy ją trochę „ulepszyć” i dlatego zlasował jej lekko mózg, co sprawiło, że Healey z miłej i sympatycznej dziewczyny z sąsiedztwa stała się wariatką, biegającą z kijem bejsbolowym i zabijającą wszystkich tych, którzy się jej nie spodobali.
W sumie to było jej i Jokera alias Pączusia, jak go nazywała – ulubione zajęcie. Zabijanie, niszczenie, straszenie. Ale nie da się ukryć, że łączyła ich miłość większa niż niejedną parę stającą na ślubnym kobiercu – bo kto zgodziłby się dla swojej miłości skoczyć do kadzi pełnej oleju? Pewnie nikt. A Harley skoczyła i nawet się nie zawahała.
Jak widać, mój ranking nie należy do zbyt konwencjonalnych. Ale miłość nie może być konwencjonalna, nie można jej zaplanować ani nie można nad nią panować. To żywioł, z którym trzeba się pogodzić, dać się mu ponieść. Pamiętajcie moi kochani - to wy kreujecie swoje życie. I jeśli ktokolwiek zarzuci wam, że źle żyjecie, to machnijcie na to ręką. Możecie jeść surowe serce konia, możecie niszczyć ściany w domu, możecie nosić babcine majtki i możecie kupić sobie kij bejsbolowy. Samotnie czy z kimś - liczy się tylko to, żeby być szczęśliwym. Amen.